Adam Szulc – urodzony w 1971 roku w Poznaniu; od dziecka wiedział, że chce być fryzjerem męskim; twórca miejsca i marki Adam Szulc Barber, pielęgnującej klasyczne rzemiosło i edukując kolejne pokolenia barberów; autor kilku książek poświęconych fryzjerstwu; pierwszy nie-Amerykanin uhonorowany miejscem w Barbering Hall of Fame w National Barbering Museum w Ohio; przez lata działał na scenie punkowej, współtworząc m.in. zespół Cymeon X, pierwszą kapelę straight edge w Polsce
Co było pierwsze, brzytwa czy perkusja?
– Pierwszy był człowiek! A muzyka i fryzjerstwo grały w mojej duszy od dziecka. Odkąd pamiętam, wystukiwałem plemienne rytmy. Perkusja była dla mnie czymś zupełnie naturalnym. To przecież najstarszy instrument, człowiek pierwotny brał kijek i stukał nim o coś, wydobywając dźwięk. To był jego sposób komunikacji. Z brzytwą było podobnie, fryzjerstwo tradycyjne pochodzi od czegoś pierwotnego. Na długo zanim wynaleziono noże, golono się kością, co było proste i naturalne. Dlatego perkusja i brzytwa są mi tak bliskie: obie mają początek, środek i koniec. I ja tak funkcjonuję. Kiedy piszę, kiedy gram, kiedy strzygę wszystko ma charakter rozprawki: wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Teraz życiowo jestem w trakcie rozwinięcia.
Zacznijmy od wstępu. W latach 90. XX wieku powstał Cymeon X, którego byłeś liderem. Nazwę zespołu zapożyczyłeś z prozy Edmunda Niziurskiego.
– Zaczytywałem się w nim od dziecka. Imponował mi jego sposób pisania: Tyrmandowski, pełen słowotwórstwa. Jego bohaterowie zawsze wybierali swoją drogę, byli outsiderami. Czy to Cymeon Maksymalny, czy bohater Siódmego wtajemniczenia – każdy był niepokorny. Stąd nazwa zespołu, która wzięła się częściowo z przekory, częściowo z zainteresowania czytelnictwem. Kiedy piszę, to jak u Niziurskiego, tekst musi mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Wszystko z czegoś wynika i moje teksty też miały z czegoś wynikać.
Nigdy nie lubiłem pisać półsłówkami. Zawsze wszystko dokładnie opisuję, co sprawia problem wokalistom, którzy mają potem to wyśpiewać.

Adam Szulc w Nowym Browarze w Poznaniu w 1995 r. | foto arch. pryw. Adama Szulca
Jak doszło do zawiązania zespołu?
– Grałem od wielu lat w różnych zespołach: Toporze, Dead Division, Parlamencie, Hacesji. Cymeon X był naturalnym, kolejnym krokiem w rozwoju moich zainteresowań. Długo nie sposób było znaleźć w Poznaniu czterech osób, które byłyby straight edge [ruch w obrębie hardcore punka, odrzucający nihilizm, promujący życie wolne od używek], interesowały się punkiem i jeszcze umiały na czymkolwiek grać. Kiedy w 1991 roku to się wreszcie udało, trzeba było założyć zespół. Oprócz mnie dołączyli do niego Stiepan, który grał w Apatii, Piciu z UFO Bufo oraz Marek, który wcześniej nie śpiewał.
Byliście pionierami straight edge w Polsce. Dlaczego podążyłeś tą ścieżką?
– Wyobraź sobie taką sytuację: zaczynam się interesować punk rockiem w szóstej klasie podstawówki. W domu jest dość nieciekawie, bo alkoholu jest dużo, nawet jak na standardy lat 80., kiedy pijani ojcowie tworzyli pejzaż zwyczajnego osiedla. Jestem młodym punkiem, te teksty do mnie trafiają i pobudzają do działania.
Idę na pierwszy, drugi, trzeci koncert i widzę, że punki zachowują się dokładnie tak, jak ojcowie, wujowie, wszyscy ci, których widzę na osiedlu – biorą ode mnie dziesięć złotych na wino. A przecież punk miał być czymś innym, miał być alternatywą.
I gdybym nie przeczytał w fanzinie QQRyQ, że straight edge istnieje i jest alternatywą dla punk rocka, buntem wewnątrz buntu, to bym z niego zrezygnował. Nie była to łatwa decyzja, bo straight edge długo nie mógł odnaleźć się na punkowej scenie, był wyśmiewany. Na festiwalu w Wągrowcu w 1991 roku fanów straight edge po prostu krojono i bito. Musieliśmy przejść długą drogę, zanim punki i hardkorowcy zaczęli nas akceptować.

Adam Szulc Barber na poznańskim Żegrzu | foto Maciej Bogaczyk
Masz wrażenie, że ludzie potrzebowali alternatywy, którą przyniósł ze sobą Cymeon X?
– Oczywiście. Nawet dzisiaj, gdy na fanpejdżu Cymeona pojawi się nowy wpis, ludzie w komentarzach potrafią pisać, że zmieniliśmy ich życie. Hardkorowcy i straightedge’owcy w trakcie pierwszej fali punk rocka nie mieli łatwo. Sympatycy „jabol punku” nie byli zbyt przyjaźni. Do tego doszły zmiany polityczne – Polska zmieniała się z socjalistycznej w kapitalistyczną, tymczasem punki krzyczały: „Ameryka do śmietnika!”. My naturalnie kojarzyliśmy się ze Stanami, więc to rodziło problemy. Mimo to wiele osób mówiło, że czekało na taki zespół jak Cymeon X.
Jak przez lata zmieniała się twoja perspektywa? Wciąż żyjesz buntem?
– Punk ma już pół wieku, przez cały ten czas się zmieniał. Najpierw jego sloganem było no future, później do it yourself, no profit, w końcu też straight edge. Sam również się zmieniłem. Mam rodzinę, co skutecznie tępi ostrze buntu anarchistycznego, które należy raczej do dwudziestolatków. Natomiast nadal jestem barberem, który maluje sobie iksy podczas występów [narysowana bądź wytatuowana na zewnętrznej stronie dłoni litera x jest wyrazem przynależności do ruchu straight edge], robi fryzury subkulturowe, pracuje w duchu DIY i jeździ na drugi koniec Polski do szkół zawodowych, by dać pokaz za darmo. Na swoim profilu fejsbukowym, który ma duże zasięgi, recenzuję płyty małych zespołów, czym wspieram lokalną scenę. Tkwię w punku po uszy, mimo że te działania są inne niż kiedyś, bo nie biegam już z kamieniami za skinheadami.
Mój zakład, który wygląda nieco jak sala prób garażowego zespołu, też jest punkowy, hardkorowy i straightedge’owy. Tutaj takie rytmy znajdują ujście.
Gdy zaczynałem naukę, brakowało miejsc, w których można było posłuchać Dead Kennedys, The Exploited, czy Cymeon X. Ówcześni fryzjerzy po prostu nie byli subkulturowi. Sporo się jednak zmieniło. Myślę, że dzięki działaniom moim i podobnych ludzi, którzy wprowadzili punk pod strzechy, wielu zauważyło, że to nie jest tylko głośna muzyka, ale też inne ciekawe inicjatywy.

Adam Szulc w swoim barbershopie | foto Maciej Bogaczyk
Czy filozofia straight edge wpłynęła na twoją działalność fryzjerską?
– Zależy mi na tym, aby wszystko, co robię, było spójne. W niektórych barbershopach przyjęła się moda na polewanie klientom whisky, co zawsze kojarzyło mi się źle. Widywałem w starych zakładach, jak klienci przychodzili i rozlewali coś pod stołem. Nieraz słyszałem także, że niektórzy fryzjerzy, zanim chwycili brzytwę do ręki, musieli wzmocnić organizm, żeby ręka lepiej chodziła. Moje doświadczenia z dzieciństwa, widok pijanych facetów z lat 80. sprawiły, że mnie to odrzuca. Rzemieślnik musi być trzeźwy, ponieważ jest odpowiedzialny za fach, tymczasem alkohol i odpowiedzialność nie idą w parze. Chciałbym, żeby takich sytuacji nie było. Zresztą, z jakiego powodu barberzy mieliby polewać klientom alkohol? Czy to jest męskie? W pułapkę nałogu naprawdę łatwo wpaść. Nie chcę wyjść na moralizatora, ale alkohol po prostu nie kojarzy się z niczym dobrym i tyle.
Wspomniałeś o trendach. Gdy dekadę temu szukałem barbera, w mojej dzielnicy go nie było. Teraz wystarczy przejść jedną przecznicę, barbershopów jest mnóstwo.
– W 2014 roku fala barberska zaczęła narastać, aż w końcu nas zalała. Niestety, duża ilość zawsze przeradza się w niższą jakość. Dlatego nie otwieramy żadnych filii, trzymamy się jednego miejsca, sześciu foteli oraz wyznaczonych procedur, których przestrzegania osobiście pilnuję. Są bardzo precyzyjne, dotyczą wszystkiego: od komunikacji, przez obsługę po dress code, aby klienci mogli nas łatwo odróżnić. Wierzę, że te zasady są ważne, tymczasem w wielu barbershopach panuje kompletna przypadkowość. Niedawno obsługiwałem dwóch klientów, którzy przyjechali specjalnie z Warszawy, by się ogolić, ponieważ w stolicy (a schodzili całe miasto) nikt nie potrafił im tego dobrze zrobić. Przypadkowe osoby trafiają do branży, bo wydaje im się, że potrafią golić i chcą brać za to duże pieniądze.
My niezmiennie trzymamy się naszych standardów. Jeżeli sami nie będziemy się przykładać, klienci nie będą nas dobrze traktować.

Adam Szulc w akcji | foto Maciej Bogaczyk
Dzisiaj zawód barbera jest już dobrze rozumiany? Nieraz spotykałem się z opinią, że to tylko fajniejsze określenie męskiego fryzjera.
– Fryzjerstwo męskie w Poznaniu obchodziło osiem lat temu pięćsetlecie, liczone od chwili narodzin cechu balwierzy i cyrulików. Udokumentowana historia fryzjerstwa męskiego w Europie obejmuje dwa tysiące lat. Opisywałem ją w moich książkach. Każdy może oczywiście tworzyć własne teorie, lecz to zawsze świadczy o braku wiedzy lub pokory. Fach jest jeden, nie ma podziału na fryzjera męskiego i barbera. Przecież barber w języku angielskim oznacza właśnie fryzjera męskiego. Raz ze smutkiem, innym razem z ogromną radością patrzę na to, co dzieje się obecnie w barberingu. Z jednej strony spotykam się z arogancją i ignorancją, a z drugiej widzę tysiące ludzi, którzy przychodzą na nasze pokazy, szkolenia, targi i są naprawdę zainteresowani edukacją. Dlatego myślę, że koniec końców będzie dobrze.
Dlaczego przywiązujesz tak dużą wagę do znajomości historii zawodu?
– Bo z niej wyrastają nasze zawodowe nogi, na których stoimy. Fryzjerstwo to zawód z wielką historią, co widać i na średniowiecznych rycinach, i na starych filmach. Barbershop to nie startup. We wszystkich książkach, artykułach i na pokazach staram się na wstępie nawiązać do tego, skąd się wzięliśmy.
Odpowiedzi na pytania: dlaczego jedne fryzury robimy na mokro, inne na sucho, dlaczego myjemy „do przodu” czy dlaczego golimy tylko w jednym kierunku, wynikają z tradycji zawodu. Właśnie dlatego warto o nią dbać.
Nie wszystkie barbershopy są tak zaangażowane.
– Nikomu nie mam tego za złe. Każdy może oczywiście ustawić sobie kilka brzytew i zacząć biznes, ale klienci zawsze zadają pytania, chcą rozmawiać. W moim zakładzie stoi perkusja, nie dlatego, że architektka wnętrz tak zaleciła, tylko dlatego, że ta perkusja zjeździła ze mną cały kraj. Wszystkie artefakty w Jamie, moim barbershopie, mają sens. Wystarczy zapytać o nie moich pracowników i każdy opowie, co za poszczególnymi przedmiotami stoi. Zresztą zawsze zachęcam barberów do dzielenia się swoimi zainteresowaniami. Kiedyś w Poznaniu działał tradycyjny zakład fryzjerski, którego szef był zapalonym wędkarzem. Na wejściu stały więc puchary, na ścianach wisiały akcesoria wędkarskie. Ludzie początkowo zastanawiali się, o co w tym chodzi, lecz gdy poznali właściciela, zaczynali czuć klimat. Facet był po prostu zakręcony na punkcie i zawodu, i hobby, dlatego to wszystko świetnie się spinało. Trzeba było tylko zapytać. Każdy taki barbershop to jakaś opowieść.

Książki Adama Szulca | foto Maciej Bogaczyk
Gdy byłem dzieciakiem, barbershop kojarzył mi się z obrazkami z amerykańskich filmów. Wydawał mi się wtedy nie tyle lokalem usługowym, ile miejscem spotkań. Czy wokół zakładu fryzjerskiego rzeczywiście może utworzyć się społeczność?
– Wspomniałeś o amerykańskich filmach. Zapewne widziałeś Księcia w Nowym Jorku, gdzie Eddie Murphy gra zarówno fryzjerów, jak i klientów zakładu. Wygląda to tak, że starsi panowie strzygą starszych panów. Z czego to wynika? Z tego, że razem wzrastali. Dzisiaj klienci w moim wieku to ci sami ludzie, których strzygłem, gdy czterdzieści lat temu zaczynałem pracę w zawodzie. Przywiązujemy ludzi do siebie, często przychodzimy dla nich wcześniej do pracy, wychodzimy później, znajdujemy termin po godzinach w sobotę, a nawet niedzielę.
W zamian oczekujemy lojalności i wsparcia dobrym słowem. Właśnie na tym polega budowanie zżytej społeczności.
Trzymając się struktury rozprawki, mówisz, że twoja kariera jest na etapie rozwinięcia. Gdybyś jednak miał pokusić się o szkic podsumowania, jak oceniłbyś tych czterdzieści lat działalności?
– Pozycję budowałem powoli i metodycznie. Nigdy nie sądziłem, że znajdę się w Hall of Fame w The National Barber Museum w Ohio jako jeden z najważniejszych barberów w historii. Nigdy nie sądziłem, że moje zdanie na temat barberingu, które nie zmieniło się przez lata, będzie się kiedykolwiek liczyć. Przychodzę do zakładu każdego dnia o piątej rano: piszę, uzupełniam Facebooka, przygotowuję zakład. O szóstej wchodzą pierwsi klienci i pracujemy do wieczora. W międzyczasie przygotowuję pokazy. Nie jest łatwo być mentorem, pracować na co dzień w zawodzie i wciąż szukać nowych dróg rozwoju, ale robię to, bo zależy mi na branży. To jest fach, z którym człowiek wiąże się na całe życie.