Celebryta Święty Marcin

Nikt w Poznaniu nie jest tak fetowany, jak ten biskup leżącego w samym sercu Francji Tours. Jak to się stało? I kim właściwie był ów Marcin?
MIKE URBANIAK
rys Grzegorz Myćka

SZTUKMISTRZ
autorski podcast Mike’a Urbaniaka
o sztuce i życiu artystycznym Poznania
Posłuchaj!

Jest święty Marcin jedną z tych postaci, o których więcej nie wiemy niż wiemy. A wiedzielibyśmy jeszcze mniej, gdyby nie niejaki Sulpicjusz Sewer, bardzo kulturalny i wykształcony Galijczyk. To właśnie on pod koniec IV wieku, jeszcze za życia Marcina, postanowił zostać chrześcijaninem i zafascynowany sławą biskupa Tours udać się do niego, by dowiedzieć się więcej o tym wzbudzającym skrajne emocje duchownym. Tak powstał Żywot świętego Marcina Biskupa, do dzisiaj główne źródło wiedzy o nim.

Z tą wiedzą należy jednak uważać, bo podobne żywoty tworzone u schyłku antyku, a i potem przez całe średniowiecze, nie były, ma się rozumieć, biografiami w dzisiejszym rozumieniu tego słowa, tylko jedną wielką hagiograficzną mieszanką faktów (w skromnych proporcjach), zasłyszanych opowieści i plotek oraz legend. Każdy bowiem święty, czego nie trzeba chyba tłumaczyć, miał dokonywać rzeczy, jakie ludziom się nie śniły, wpisujących się w fundamenta nowej religii, która coraz szybciej rozprzestrzeniała się po upadającym wolno Imperium Romanum. Tą religią było chrześcijaństwo spragnione jak dżdżu kolejnych świętych (najlepiej męczenników), umacniających wiarę przyniesioną przez Jezusa z Nazaretu.

Marcin męczennikiem nie był, umarł z przyczyn naturalnych w 397 roku – mniej więcej rok po tym, kiedy poznał go Sulpicjusz Sewer (to się nazywa zdążyć na ostatnią chwilę!).

Nie wiemy za to, kiedy się urodził. Badacze uważają, że albo w 316 albo w 336 roku, mamy tu więc znaczącą, bo dwudziestoletnią różnicę. Sensowniejszą datą wydaje się jednakowoż ta wcześniejsza, a to z racji czasu, w jakim Marcin służył w rzymskiej armii, który to rozdział jego życia będzie miał znaczenie niebagatelne, również w późniejszej ikonografii Marcina (na koniu, w ubiorze oficerskim i z mieczem). Załóżmy więc, że nasz bohater przyszedł na świat w 316 roku. Gdzie? Tu, gdzie obecnie leżą Węgry – w czasach rzymskich te ziemie i okolice zwano Panonią, sugerującą etymologicznie podmokłość i bagnistość terenu. Dlaczego tam? Bo ojciec Marcina był rzymskim wojem, który, nawiasem mówiąc, musiał bardzo lubić to, co robił, skoro nazwał syna Marsikiem – Martinus to bowiem zdrobnienie od Marsa, rzymskiego boga wojny.

 

rys Grzegorz Myćka

Jak długo Marcin przebywał w Panonii? Chyba nie za długo, bo Sulpicjusz Sewer donosi nam, że wychowywał się już na italskim bucie, w Lombardii, by po dorośnięciu pójść w caligae, jak nazywały się skórzane sandały legionistów, czyli po naszemu w kamasze. Wojskowa droga Marcina różniła się jednak zasadniczo od tej jego ojca, co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, wcielono go na początku lat 30. IV wieku siłą i po drugie – jeszcze ważniejsze – to właśnie w armii Marcin przeszedł na chrześcijaństwo. Kiedy? Znów, nie wiemy. Najpewniej już pod koniec służby. Wiemy za to, że jego długa służba wojskowa, trwająca podówczas ćwierć wieku (jeśli się oczywiście przeżyło), przypadała najpierw na ostatnie lata rządów Konstantyna Wielkiego, który zalegalizował i upaństwowił chrześcijaństwo, a potem na czas zamieszania na szczytach władzy i w łonie chrześcijaństwa, spowodowanego rosnącym w siłę antytrynitarnym arianizmem. W tym armijnym kontekście rodzi się jedna z legend związanych z Marcinem.

Miał on mianowicie, motywując to swym chrześcijaństwem, odmówić walki z Germanami, za co cesarz miał go wystawić do boju bez broni – skutek był do przewidzenia. Kiedy jednak nadszedł dzień bitwy, Germanie zdecydowali się zawrzeć rozejm i w ten sposób (w domyśle: za sprawą Bożej interwencji) Marcin ocalał.

A jakie ma plany na przyszłość? Chce się udać do Galii, do słynnego w ówczesnym świecie chrześcijańskim Hilarego, pierwszego biskupa Pictavium, dzisiejszego Poitier, który zostanie potem świętym i doktorem Kościoła. Hilary, podobnie jak Marcin, był nawróconym poganinem i niezmordowanym przeciwnikiem wspomnianego arianizmu, wyznawanego z oddaniem przez cesarza Konstancjusza II, jednego z synów Konstantyna Wielkiego. Obaj – i Hilary, i Marcin – doświadczają osobiście ariańskich ataków. Hilarego cesarz wyrzuca do Phyrgii (to obecnie zachodnia Turcja), a Marcina arianie wyrzucają z Mediolanu, gdzie ten założył w międzyczasie klasztor. Ratuje się więc Marcin ucieczką na Gallinarę, wysepkę w Zatoce Genueńskiej, gdzie podejmuje surowe pustelnicze życie. Kiedy Hilary może już bezpiecznie wrócić do Poitier, udaje się tam również Marcin i zakłada nieopodal kolejny klasztor.

Wtedy zaczyna również dokonywać cudów, ze wskrzeszaniem zmarłych włącznie, co doprowadziło go niechybnie do biskupstwa w Tours na wyraźną, delikatnie mówiąc, prośbę mieszkańców. Kto by bowiem nie chciał mieć takiego biskupa, który – skoro czyni cuda – zostanie pewnie po śmierci świętym.

A relikwie po świętym były na wagę złota i miały ogromny wpływ nie tylko na religię, ale także na kulturę całej średniowiecznej Europy. Trzeba tu od razu dodać, że Marcin został najpewniej wyświęcony przez Hilarego, choć pewności żadnej nie mamy i nie wiemy dokładnie też, kiedy to nastąpiło. Wiemy za to, że był Marcin biskupem zupełnie nietypowym. Nosił się niedbale (niedbałość estetyczno-higieniczna była charakterystycznym elementem wczesnego średniowiecznego monastycyzmu), a zamiast pałacu wolał pustelnię i słynął z tego, że co tylko mógł, rozdawał biednym. I tu dochodzimy do drugiej kluczowej opowieści związanej z Marcinem i jego późniejszym kultem.

rys Grzegorz Myćka

Pewnego dnia, wjeżdżając do Amiens, miał nasz Marcin zobaczyć żebraka, któremu, gdyż nic innego nie miał, podarował odciętą mieczem połowę płaszcza, by leżący w bramie biedaczyna mógł się nim okryć. Gdy zapadła noc i Marcin udał się na spoczynek, przyśnił mu się Chrystus, mówiący, że to on był rzeczonym biedakiem w miejskiej bramie. To wydarzenie (klasyka chrześcijańskiej hagiografii) miało nie tylko głęboko ewangeliczny wymiar, ale też fundamentalne znaczenie dla późniejszych przedstawień Marcina, na których właściwie zawsze widzimy mężczyznę w rzymskim umundurowaniu oficera – w pancerzu, tunice, hełmie i płaszczu, dzierżącego oczywiście miecz. Płaszcz, zwykle czerwony, jest owym mieczem przez niego przecinany po to, by go, co oczywista, oddać stojącemu obok żebrakowi.

W taki właśnie sposób święty Marcin zagnieździł się ikonograficznie w europejskiej kulturze wizualnej i nawet kiedy widzimy go w zbroi z innej epoki, przykładowo w charakterystycznej kryzie z przełomu XVI i XVII wieku, a płaszcz jego jest zielony (tak właśnie go namalował El Greco), nie mamy żadnych wątpliwości, kto jest na obrazie.

Nie mamy ich również, kiedy stajemy przed głównym portalem poznańskiego kościoła świętego Marcina przy ulicy Święty Marcin (nie ulicy Świętego Marcina, tylko właśnie ulicy Święty Marcin! – to informacja dla turystów), zalążka średniowiecznej osady Święty Marcin. Jeśli uniesiemy nieco głowę, zobaczymy tympanon, na którym umundurowany jeździec na dynamicznie przedstawionym koniu rozcina mieczem płaszcz, by dać jego część żebrakowi. Na marginesie warto dodać, że w ikonografii kościołów wschodnich, Marcin przedstawiany jest nie jako wojak, tylko biskup, a więc w mitrze i z pastorałem.

Kiedy Marcin umiera w roku 397 przebywając akurat w Candes (dzisiaj Candes-Saint-Martin), zaczyna się walka o jego ciało. Choć nie, to nieprawda, walka zaczęła się jeszcze, gdy wydawał ostatnie tchnienia, bo, jako się rzekło, relikwie były wtedy na wagę złota. Chcieli go więc mieć u siebie i mieszkańcy Poitier, i mieszkańcy Tours. Wygrali ci drudzy, gdyż udało im się wykraść podstępem ciało Marcina i pochować uroczyście 11 listopada w Tours. Odtąd, od tysiąca sześciuset lat, będzie to jego dzień.

Wtedy we wszystkich kościołach katolickich świata jest jego wspomnienie, które w większości polskich miast i wsi nie jest chyba szczególnie zauważane. Ale nie w Poznaniu, którego historyczne nazewnictwo, co już ustaliliśmy, jest tak bardzo świętomarcińskie. Reprezentacyjna ulica Święty Marcin zobowiązuje.

Już od średniowiecza wędrował nią 11 listopada kolorowy korowód, wyruszający oczywiście spod kościoła świętego Marcina. Na jego czele jechał konno i tak jest do dzisiaj sam Marcin (no dobra, ktoś się za niego zawsze przebiera), a za nim kroczą rozmaici przebierańcy, bo panujący klimat jest iście karnawałowy. Niezwykle ważnym elementem całości jest oczywiście rogal świętomarciński – współcześnie to certyfikowany produkt regionalny o ściśle określonej recepturze oraz gęsina, która króluje tego dnia na poznańskich stołach, gdyż, jak mówi porzekadło: na Świętego Marcina najlepsza gęsina.

Kiedy w 1918 roku na mapę Europy powróciła Polska, a w 1937 ustanowiono oficjalnie dzień 11 listopada Świętem Niepodległości, w Poznaniu połączono to naturalnie z fetowaniem Marcina, przez co solenne zwykle krajowe obchody niepodległościowe (w Warszawie mające od kilku już lat charakter agresywnych i nienawistnych marszów), w Poznaniu są kolorowym, radosnym, słodkim i bardzo rodzinnym świętem. A wszystko to zawdzięczamy świętemu Marcinowi, największemu celebrycie Poznania, który, co dzisiaj jest rzadkością, nie dzieli ludzi, ale ich łączy. I to jak!

Polecamy również

Chcesz wiedzieć o wszystkim, co najważniejsze w poznańskiej kulturze?
O wydarzeniach, miejscach, ludziach, zjawiskach, trendach?
Zapisz się do naszego piątkowego dynkslettera!