
Osoba i dzieło. Ojciec Jan Góra OP
Wydawnictwo W Drodze
KUP KSIĄŻKĘ
Dziesięć lat to czas wystarczający, żeby ostygły emocje i żeby nabrać dystansu, by pamięć zaczęła porządkować fakty. W przypadku ojca Jana Góry, mimo upływu dekady od jego śmierci, to porządkowanie wciąż wydaje się karkołomnym zadaniem. W pamięci poznaniaków i tych wszystkich, którzy przewinęli się przez lata przez tutejsze duszpasterstwo akademickie, o. Góra funkcjonuje jednocześnie jako dominikanin, twórca Lednicy, „boży wariat”, duszpasterz studentów, wizjoner, zadymiarz, cudotwórca i obżartuch. Człowiek, o którym jedni mówią z czułością i zachwytem, inni z podziwem, a jeszcze inni co najmniej z niepewnością, jakby nie godziło się po latach wracać do tych wspomnień, które niekoniecznie są różowe. Jan Góra zmarł 21 grudnia 2015 roku i pochowany został na Polach Lednickich. Był postacią, która przez trzy dekady mocno wrosła w pejzaż Poznania i mocno wykraczała poza kościelne ramy.
Jan Wojciech Góra urodził się 8 lutego 1948 roku w Prudniku na Opolszczyźnie. Do dominikanów wstąpił jako osiemnastolatek, w 1972 roku złożył śluby, dwa lata później przyjął święcenia kapłańskie.
Pierwsze lata posługi spędził jako katecheta w Tarnobrzegu, ale jego zasadnicza historia jest już związana z Poznaniem, gdzie od 1977 roku był duszpasterzem młodzieży szkół średnich, a od 1987 – duszpasterzem akademickim przy kościele ojców Dominikanów i funkcję tę pełnił aż do śmierci.
To właśnie klasztorowi przy Kościuszki, duszpasterstwu działającemu tam przez dziesięciolecia i swojemu w nim życiu poświęcił jedną ze swoich książek pod tytułem Poznań. Kościuszki 99. Opowiada w niej dwie równolegle historie: poznańskich dominikanów i własną, mocno z klasztorem i duszpasterstwem złączoną, bo przecież zanim stał się „człowiekiem od Lednicy”, był po prostu księdzem od młodych ludzi w mieście. Do niego przychodzili do konfesjonału, z nim rozmawiali o wyborze studiów i o studenckich dylematach, do niego zwracali się w pierwszych małżeńskich kryzysach. To tam, na Kościuszki testowano rozmaite pomysły, przygotowywano oprawę liturgii, tam też toczyły się zwyczajne rozmowy o życiu: o związkach, pracy, kryzysach wiary.
To tam dojrzewały kolejne pokolenia ludzi, dla których Góra był „odważny i bezczelny wobec Boga”, ale też ojcowski i wymagający, czasem do bólu.
– Ojciec Góra ujął mnie jako licealistę autentycznym sposobem bycia, zupełnie innym sposobem komunikacji i opowiadania o wierze – wspomina Franciszek Wołoch, jeden ze współpracowników o. Jana, dodając: – Ze względu na niego i na środowisko, które się wokół niego zebrało, wybrałem studia w Poznaniu. Później miałem okazję z nim współpracować w duszpasterstwie. Do tego duszpasterstwa wiele osób przychodziło, ale też wiele odchodziło zawiedzionych, bo ono nie było standardowe, bo nic, co robił o. Jan nie było standardowe. Dla niego ważne było realne zaangażowanie świeckich, stworzenie takiej przestrzeni, w której ludzie będą naprawdę u siebie. I to dawało nam poczucie tożsamości. To był realny filar jego działalności: powierzanie ludziom odpowiedzialności, co sprawiało, że ludzie byli bardzo przywiązani do wspólnego dzieła i z tego też po śmierci o. Jana wyniknął cały szereg nieporozumień.
Nigdy niczego nie sprofesjonalizował, nie skomercjalizował, nie zatrudniał ludzi, mimo że to by pomogło rozwojowi dzieła lednickiego, uprościło stronę organizacyjno-biznesową. Nie robił tego świadomie, nie chciał. Uważał, że to jest przestrzeń do angażowania ludzi i ich odpowiedzialności. Taki miał sposób bycia.

o. Jan Góra | foto Grzegorz Dembiński
Z pewnością nie ma przesady w nazywaniu Jana Góry wizjonerem. Miał specyficzny sposób myślenia i działania. Szukał form nowych i dużych, nie licząc się z kosztami ani z tym, kto w związku z tym nazwie go wariatem.
Tak rodził się i rozwijał ośrodek na Jamnej w Małopolsce, tak rodziła się Lednica. Jeden z tekstów napisanych jeszcze za życia ojca Jana określał go żartobliwie „księdzem-gwiazdorem”, bo „żeby dostać samochód i tysiąc dolarów, trzeba się nazywać Jan Góra”. Ten sam tekst nazywał go również „księdzem-biznesmenem”, twórcą i prezesem „holdingu duszpasterskiego Hermanice-Jamna-Lednica” oraz „księdzem-cudotwórcą”, skoro w ogóle udało mu się te miejsca stworzyć.
Takie nieco ironiczne spojrzenie świetnie do Góry pasuje. Sam zresztą nie miał problemu z autoironią. W jednym z wywiadów mówił, że jako młody był szczupły i atrakcyjny, a pod koniec życia ma prezencję „ropuchy rozjechanej przez tira” i dopowiadał, że „błogosławieni są potrafiący śmiać się z samych siebie”.
To, co niektórzy mogliby nazwać błazenadą, nie było jednak sztuką dla sztuki. Nie było również sposobem na maskowanie kompleksów czy zwracaniem na siebie uwagi.
Było autorskim sposobem działania, sposobem na oswajanie ludzi, zmniejszanie dystansu, na sprawianie, by ludzie nie tyle słuchali go z zachwytem, co raczej działali razem z nim. Sam deklarował: „Myślę, że błazeństwo jest jednym z moich talentów (…). Nie boję się śmieszności, bo intencje moje są czyste. Nie stanę się sucharkiem bezwonnym i bezbarwnym”. Joanna spotkała o. Jana na rekolekcjach akademickich w Warszawie. – Nazywaliśmy go Czarodziejem – wspomina. – Bo był czarodziejem klimatu, trochę rubasznym w żartach i zakochanym w Janie Pawle II pasjonatem. Nie miałam okazji bliżej go poznać, ale mijaliśmy się gdzieś w korytarzach św. Anny i to były dobre mijanki.
Z perspektywy Poznania mogłoby się wydawać, że Lednica dzieje się „gdzieś pod Gnieznem”, i że jest to wydarzenie przede wszystkim kościelne. Tymczasem socjologowie religii od dawna traktują ją jako istotny element polskiej religijności zbiorowej przełomu wieków. Badania nad religijnymi wydarzeniami masowymi stawiają Ogólnopolskie Spotkania Młodych „Lednica 2000” w jednym szeregu z Europejskimi Spotkaniami Młodych i Światowymi Dniami Młodzieży – z tą różnicą, że w odróżnieniu od nich Lednica ma zasięg krajowy. Odbywa się za to co roku w tym samym miejscu i treściowo, przez nawiązanie do chrztu polski, jest mocno zakorzeniona w lokalnym pejzażu.
Inne opracowania nazywają lednickie wydarzenia „fenomenem masowych spotkań”, które przyciągają z całego kraju rzesze studentów i młodzieży szkolnej.
W czerwcu 2015 roku, niespełna pół roku przed śmiercią ojca Jana, na XIX Spotkaniu Młodych zgromadziło się pod słynną Bramą-Rybą około 65 tysięcy osób. W szczytowym momencie, dekadę wcześniej, frekwencję Lednicy szacowano nawet na 160 tysięcy uczestników. Sam o. Jan Góra lubił powtarzać, że „spotkanie jest językiem nowej ewangelizacji” i tak też interpretował zadanie Lednicy. To wydarzenie poprzez wspólny taniec, śpiew, symbole i gesty miało przybliżać chrześcijaństwo pokoleniu wychowanemu na obrazach, skrótach i emocjach.
Nie wszystkim się to jednak podobało. Złośliwi nazywali o. Górę gadżeciarzem, rok po roku fundującym młodym nowe przedmioty-symbole: klucze, kamienie, świece, chusteczki, różańce. Sam o. Góra odpowiadał i wyjaśniał, że nie chodzi o gadżety, tylko o ożywianie i przywracanie młodym języka symboli, o to, żeby zgodnie z prośbą Jana Pawła II „przekładać Gutenberga na wizję, na teatr”, żeby słowo przekładać na obraz.
Jagoda wspomina: – Był taki czas, kiedy mieszkaliśmy po sąsiedzku z poznańskimi dominikanami. Bywaliśmy tam często, często więc spotykaliśmy o. Jana. Owszem, czasem mnie wkurzał, ale kiedy wymyślił Lednicę, a potem zaczął swój plan realizować, byliśmy przy nim. A on, kiedy już coś wymyślił, doprowadzał plan do końca. Nigdy nie zapomnę pierwszych spotkań na Lednicy. Było nas niewielu i nikomu do głowy nie przyszło, jak to dzieło się rozwinie. Drugie takie spotkanie odbywało się na dwa tygodnie przed naszym ślubem, a my – zamiast ogarniać wesele – na to spotkanie pojechaliśmy. Lubię wracać do domu na Polach Lednickich i lubię stanąć nad grobem ojca Jana z myślą, że ten grób musi być pusty, bo to niemożliwe, żeby taki człowiek spokojnie leżał pod ziemią.
Tym, co mocno charakteryzowało o. Jana Górę, była ogromna miłość do Jana Pawła II. Katarzyna: – Na rekolekcjach akademickich w Lublinie o. Góra mówił o swoim zachwycie Janem Pawłem II i jego nauczaniem. Mocno to we mnie grało i do tej pory pamiętam, że uważał się za orędownika tego nauczania, z którego najważniejsze było ojcostwo i macierzyństwo rozumiane jako cel rozwoju duchowego, jako zdolność postawienia dobra drugiej osoby nad swoim własnym. W swoim zachwycie nad Janem Pawłem II ojecie Góra był autentyczny: trochę śmieszny, ale też wzruszający. Był trochę jak syn, który odnalazł zagubionego ojca.

o. Jan Góra | foto Grzegorz Dembiński
Jednym z zarzutów, jakie stawiano o. Górze była wręcz „papolatria”, czyli uwielbienie, przesłaniające wręcz samego Jezusa. Do legendy przeszły opowieści, jak w osobistych spotkaniach wymuszał na papieżu podarowanie mu najróżniejszych pamiątek.
Przy wygłoszonej przy stole prośbie, by Jan Paweł II podarował mu odlew swojej ręki, ten miał się postukać w czoło trzymaną akurat łyżeczką do kawy. A jednak masa pamiątek trafiła w ręce ojca Jana. Zarówno te z Franciszkańskiej w Krakowie, jak i późniejsze, tron papieski, jego buty, laska, wieczne pióro, brewiarz czy teczka. Z perspektywy czasu wydaje się to bardziej zabawne, niż gorszące, a oglądanie tych pamiątek dziś na Lednicy nie jest specjalnie budujące. Zakurzone witryny to już nie jest żywa pamięć.
Franciszek Wołoch, jeden ze świadków życia o. Jana Góry przekonuje: – Mógł być postrzegany jako modernista i wywrotowiec, ale bardzo starał się wydobywać istotę z tego, co było stare, chciał to pokazywać na nowo. Każdy dzień zaczynał od jutrzni, kończył nieszporami połączonymi z mszą. Uczestniczył nie w modlitwach zakonnych, ale w modlitwie z ludźmi. Ludzie tego potrzebowali i przychodzili: i studenci, i profesorowie. A on to robił bez wielkiego hałasu. Zapraszał ludzi do uczestnictwa i pokazywał im Chrystusa. Po prostu. I on tak samo jak my dorastał do tego, co głosił – a czasem głosił rzeczy bardzo ambitne. Wierzył w to i nie robił niczego dla siebie. I zawsze miał na względzie dobro człowieka, nawet jeśli miałaby na tym ucierpieć organizacja.
Czy był idealny? Nic podobnego. Jan Grzegorczyk w swojej książce nazywał go (choć z życzliwością) „Bożym szantażystą”. Rzeczywiście, zwłaszcza dla Lednicy Jan Góra grał często va banque.
Sam opowiadał, jak chodził po targach w Poznaniu, informując tylko kolejnych wystawców, czego od nich potrzebuje. Bez skrupułów zdobywał również materiały na budowę domu na Lednicy. Nawet do papieża pisał w sprawie przeprowadzenia młodzieży przez Bramę Trzeciego Tysiąclecia, że „jeśli nie on, to kto ma to zrobić? Kwaśniewski? Cimoszewicz?”. Papież przeleciał wówczas helikopterem na lednickimi polami, symbolicznie dokonując gestu, którego domagał się Góra. „Opinie o mnie są różne” – mówił o sobie w jednym z wywiadów, dodając: „Co do moich zasad: jeżeli ewangelia jest dobrą nowiną, to przede wszystkim musi być za każdym razem i dobrą, i nowiną. Nie mogę podawać młodym odgrzewanej zupki. Na Lednicy musi być świeżynka. Nie mogę ludzi naciągać”.
Katarzyna opowiada, jak poznała o. Jana Górę: – Pierwszy raz zobaczyłam go jakieś trzydzieści lat temu w białostockiej katedrze. Prowadził wtedy rekolekcje akademickie. W pewnym momencie przerwał mszę, żeby upomnieć scholę: „To się nie tak śpiewa!”. Anna wspomina: – Co mnie trochę drażniło, choć byłam jeszcze bardzo grzeczną, katolicką dziewczynką, to jego częste powoływanie się na znajomości. Pokazywał i udowadniał, że jeśli ktoś czegoś nie potrafi, on to zrobi. Miał taką aurę „człowieka do zadań specjalnych” i zdaje się, że ją lubił.
– Daleki jestem od kanonizowania go w aspekcie relacji – przekonuje Franciszek Wołoch. – Bywał obcesowy. Tyle, że ani zawsze, ani wobec wszystkich. Trochę to zależało od tego, czy złapał z kimś flow. W dłuższej perspektywie był ciepłym człowiekiem, na którego zawsze można było liczyć. Kiedy ktoś potrzebował pomocy, o. Jan mocno się w nią angażował. Ludzie byli z nim zżyci, co nie znaczy, że ze wszystkimi miał idealne relacje. Był z pewnością i barwny, i trudny. Miał świetną ideę, której wielu potrzebowało. Jednocześnie był chorobliwie zazdrosny o ludzi. Mówił dużo o wolności, ale nie zawsze nadążał za tym, co sam mówił. To sprawiało, że niektórzy odchodzili. Ojciec Góra był pracoholikiem, nie potrafił odpoczywać i nie bardzo rozumiał, że inni tego odpoczynku potrzebują, że chcą wyjechać na wakacje, i że nie są to wakacje lednickie.
To z pewnością było elementem napięć, bo nie każdy chciał uczestniczyć we wszystkim, na tym samym poziomie zaangażowania.
Nie zawsze był też rozumiany przez współbraci, a z czasem rozumiany coraz mniej. Stał się outsiderem, samotnym wśród dominikanów. Trudno tu jednak mówić o odrzuceniu, bo sam sposobem bycia i stylem działania często stawiał siebie na w innym miejscu niż była reszta klasztornej wspólnoty. Interesowali go ludzie z zewnątrz, młodzież. Działał w sposób, który nie dawał go zamknąć w kluczu zasad i przepisów. Może po prostu jest tak, że życie ludzi nieszablonowych zawsze będzie w jakiś sposób samotne? „Jestem nieudacznikiem” – mówił o. Jan Góra. „Nic mi nie wychodzi. Nie chodzę w garniturze, chodzę w dresie. Posilam się nieregularnie. Duchowo staram się być blisko Jezusa, duchowo wiszę na Jezusie. Czyli nie sprytny szaleniec, tylko nieudacznik życiowy wiszący na Jezusie i Janie Pawle II”.
Czy dzisiaj, po dziesięciu latach od śmierci o. Góry, jego dzieło przetrwało. Pozostała z pewnością tradycja spotkań lednickich i dom na Polach Lednickich. Dominikanie od kilku lat próbują znaleźć na to miejsce nowy pomysł, choć nie jest to łatwe.
Odległość od Poznania i Gniezna oraz niemożność dotarcia tam środkami komunikacji publicznej nie ułatwiają zadania. Zdaje się, że brakuje też, przynajmniej na razie, spójnego i prowadzonego z rozmachem pomysłu na to miejsce. Lednica nie stała się „religijnym Woodstockiem na wieki” – frekwencja ciągle spada, zmienił się Kościół, zmienił się język, którym młodzi opowiadają o wierze i niewierze. Została za to legenda o. Jana Góry, który zdaje się być dowodem na to, że są jednak ludzie niezastąpieni.