Weekendowa Wielkopolska
autorski cykl Piotra Libickiego
Gołuchów
100 km od Poznania
~ 1h samochodem
Muzeum Zamek w Gołuchowie
wtorek-niedziela 9.00-16.00
Każdy Polak ma dwie ojczyzny – pierwszą jest Polska, drugą Francja. I choć powiedzenie to sięga głęboko XIX wieku, to Paryż, Napoleon i croissant pozostają niezmiennie bliskie duszy Polaka. Także Loara i zamki. Jeden z nich jest celem mojej podróży. Gołuchów położony jest około stu kilometrów na południe od Poznania w malowniczym otoczeniu wspaniałych lasów, nad spiętrzoną w jezioro rzeką Trzemną i rzeczką Ciemną. Nie dociera tam ani TGV, ani żaden z pociągów regionalnych. Można ewentualnie dojechać koleją do Kalisza i stamtąd kilkanaście kilometrów przejechać rowerem. Najprościej jednak dotrzeć do Gołuchowa samochodem. I tak po godzinie z kwadransem docieram do celu.
Pierwsze wrażenie to ogromny kompleks zieleni – lasów i angielskiego parku w bezpośrednim otoczeniu rezydencji. Jest to największy park w Wielkopolsce liczący 162 hektary i zaprojektowany przez lokalnego, ale kształconego za granicą ogrodnika Adama Kubaszewskiego w drugiej połowie XIX wieku po obu stronach rzeczki Ciemnej. Malownicze skupiska drzew, polany i stawy ujęte w ramiona łagodnych wzniesień dolinki przechodzą w zwarty las. To przyroda kształtowana wprawną ręką człowieka jest tu głównym bohaterem. Dopiero na drugim planie architektura skrywana w różnych miejscach parku. Ale za o jaka, jesteśmy we Francji!
Już przy bramie głównej wita mnie budyneczek, który równie dobrze mógłby stać w centrum Paryża. Jeśli ktoś pamięta Square du Vert-Galant z pomnikiem króla francuskiego Henryka IV w rozwidleniu Sekwany, a wszystko z perspektywy XVI-wiecznego Nowego Mostu – Pont Neuf – to jeśli obróciłby głowę, dostrzegłby dwie smukłe kamienice z czerwonej cegły z pięknie kontrastującym jasnym piaskowcem arkadowego przyziemia, obramień okien czy boniowanych narożników. Właśnie taka jest kordegarda w Głuchowie, a sam styl, który pojawił we Francji w końcu XVI wieku za panowania wspomnianego monarchy, określa się stylem Henryka IV.
Kordegarda w Gołuchowie pełniła rolę stróżówki, a sama nazwa, od francuskiego corps de garde (korpus straży) oznaczała wartownię strzegącą dojścia do zamku lub dostępu do rezydencji. Dziś jest on nieograniczony.
Mijam wiec kordegardę, przechodzę mostkiem nad Ciemną rzucając okiem na rozległy park, wchodzę na lekkie wzniesienie i przez arkadowe drzwi (Sewilla, XVI wiek!) staję na olśniewającym kunsztem architektonicznym dziedzińcu. Ach, c’est magnifique! Arkadowe krużganki piętra z tondami antycznych cezarów, kamienne obramienia okien z renesansowymi fryzami i ornamentami, zewnętrzne schody prowadzące na piętro, spiczaste wieże i wysokie dachy kryte łupkiem kamiennym o lekko błękitnej poświacie i wszystko o doskonałych proporcjach. Dopiero teraz czuję, że czas i przestrzeń, a więc historia i geografia, zaginają się tu tak mocno, że nie mam wątpliwości, że stróżka rzeczki Ciemnej to Loara, a rezydencja to zapomniany XVI-wieczny zameczek tej najsłynniejszej francuskiej doliny.
Gołuchowska rezydencja to owoc wielkiego smaku artystycznego fundatorki, Izabeli z Czartoryskich Działyńskiej i jej doskonałego wykształcenia.
Była córką księcia Adam Czartoryskiego (1770-1861), przywódcy emigracji skupionej po powstaniu listopadowym wokół jego paryskiej rezydencji, Hotel Lambert. Wychowała się więc w Paryżu, pośród jego zabytków i ludzi, rozbudzając swą pasję do sztuki. Malowała i zajmowała się rzeźbą, ale przede wszystkim studiowała sztukę minionych wieków i ją kolekcjonowała. Tym samym kontynuowała wspaniałą tradycję swojej babki, Izabelli z Flemingów Czartoryskiej, której puławski „zbiór starożytności” stał się pierwszym publicznie dostępnym „muzeum” na ziemiach polskich. Kiedy więc wnuczka tamtej Izabeli weszła w posiadanie Gołuchowa, w głowie pojawił się ten sam co u babki plan – stworzyć miejsce, gdzie każdy, niezależnie od pozycji społecznej, mógłby obcować z przeszłością i jej arcydziełami.
Ta wysoka brunetka o niebieskich oczach i rysach starożytnej kamei, łącząca wyniosłość z wdziękiem całej postaci i żywość umysłu ze szlachetnością gestu – jak opisano ją w Słowniku Biograficznym – weszła w posiadanie Gołuchowa w nie najszczęśliwszych dla niej okolicznościach. Jej ojciec, ożeniwszy starszego syna z Marią Amparo, córką królowej hiszpańskiej, uznał, że ze względów politycznych dobrze byłoby wydać córkę za polskiego szlachcica. Uzgodniono więc z Tytusem Działyńskim z Kórnika małżeństwo jego syna Jana, ostatniego potomka Działyńskich po mieczu, z księżniczką Izabelą. I jak to często bywa, ustawione małżeństwo okazało się klapą. Jan Działyński, wychowanek słynnego Gimnazjum św. Marii Magdaleny w Poznaniu, doskonale czuł się w Wielkopolsce. Brał udział w Wiośnie Ludów 1848 roku, angażował się w pomoc powstańcom styczniowym, wiele czasu poświęcał swym zainteresowaniom bibliofilskim, pomnażając zbiory słynnej dziś Biblioteki Kórnickiej. Izabela dla odmiany czuła się źle w obcym dla niej wielkopolskim środowisku. Tęskniła za rodziną w Paryżu, często tam wyjeżdżała, gdzie czuła się u siebie. Po śmierci rodziców wraz z bratem Władysławem, twórcą słynnego Muzeum Czartoryskich w Krakowie, objęła kierownictwo spraw w Hôtel Lambert. I być może nigdy by do Wielkopolski nie wróciła, gdyby nie rozliczenia między żyjącymi oddzielnie i bezdzietnie małżonkami. Za znaczne sumy pieniędzy pożyczane Janowi otrzymała od niego w 1872 roku na własność Gołuchów. Od tego momentu postanowiła tej wielkopolskiej wsi poświecić czas, serce, najlepszych artystów i budowniczych, a nade wszystko swój wspaniały, paryski zbiór dzieł sztuki.
To najprawdopodobniej na podstawie wstępnych szkiców najsłynniejszego dziewiętnastowiecznego konserwatora zabytków swojej epoki Eugène Viollet-le-Duca, autora renowacji katedry Notre-Dame w Paryżu, a także innego Francuza, Maurice-Auguste’a Ouradou i Polaka Zygmunta Gorgolewskiego powstał ten bajeczny zameczek, przenoszący nas do XVI-wiecznej Francji czasów Walezjuszy i Burbonów.
Powstał, to może nie do końca właściwe słowo, ale został radykalnie przebudowany. Bo choć trudno to dostrzec w spójnym wyrazie budowli, kryje ona w sobie pozostałości obronnego dworu Leszczyńskich z XVI wieku, rozbudowanego w wieku XVII do czteroskrzydłowej rezydencji z wewnętrznym arkadowym dziedzińcem. Z pierwotnego dworu pozostały piwnice pod wywyższeniem dziedzińca, cztery narożne wieże i podstawa czwartej, zamieniona przez Działyńską na taras. Z XVII-wiecznej rozbudowy – wszystkie trzy skrzydła tworzące zasadniczy zrąb rezydencji. Brak czwartej strony czworoboku, pozwolił otworzyć wnętrze na park, a w drugą stronę dał wspaniały wgląd na arkadowy dziedziniec i bajkowe tło dla pamiątkowych zdjęć.
To była niezwykła gra z romantycznymi gustami epoki. W tym czasie zamożny fundator mógł wznieść swoją siedzibę w stylu gotyckim, greckim, chińskim, bengalskim, mauretańskim, francuskim angielskim, amerykańskim, niderlandzkim, niemieckim lub górali norweskich – jak proponował w swoim Budownictwie zastosowanym do potrzeb ziemianina polskiego ze stu rycinami z 1829 roku Franciszek Giżycki. Działyńska wybrała styl francuski najbliższy jej sercu, ale też polskiej duszy tego czasu, zapatrzonej we Francję i z Francją łączący nadzieje na przyszłość, nazywany też często i trafnie kostiumem. Jednak w przypadku Gołuchowa to nie do końca tylko zewnętrzna powłoka – kostium, w którą przyodziano przebudowany gmach rezydencji. To właściwie autentyczny francuski zameczek z XVI wieku, który stanął nad rzeczką Ciemną półtora tysiąca kilometrów od swego naturalnego habitatu.
Obramienia okien i drzwi, balustrady, ornamentalne fryzy i rzeźbiarskie panneaux, w części kopiowane na miejscu, ale w dużej ilości przywiezione z Francji (tam zakupione w antykwariatach), wmontowane zostały w gmach materializując przeszłość w sposób nie tylko sugestywny, ale rzeczywisty. To jest prawdziwy zamek znad Loary!
Na tym jednak opowieść się nie kończy. W ściany budynku wmontowano także artefakty różnego pochodzenia i z różnych epok. Są renesansowe, XVI-wieczne medaliony między łukami arkad, pochodzące z rejonu Tours i przedstawiające rzymskich cezarów, jest fragment posadzki katedry w Sienie, jest mozaika z boginią Ateną datowana na IV wiek, jest antyczna stela nagrobna z Palmyry z popiersiem mężczyzny i starożytne tabliczki z fragmentami greckich napisów. Są w końcu wspomniane drzwi wejściowe do zamku z hiszpańskiej Sewilli, a wszystko, podobnie jak w Domku Gotyckim w Puławach, przywołane, by opowiadać o przeszłości z nadzieją na odrodzenie. Nutu Dei Surgunt, cadunt, resurgunt aedesque regnaque – z woli Bożej powstają, upadają, podnoszą się domy i królestwa, głosi napis przy wejściu do zamku. To już nie tylko francuski zamek nad Loarą, a pomnik przeszłości i narodowy manifest nadziei.
I ten duch wypełnił wnętrza zamku. Zwiedzanie, po wykupieniu biletu w malutkim pomieszczeniu przy dziedzińcu, rozpoczyna się od dwóch przestronnych sal ukrytych w podziemiach budowli. Wejście do nich prowadzi pod arkadowym portykiem, wąskimi schodami tunelowo zbiegającymi w dół. W tym czasie wzrok przebiega po pięknych ciętych w kamieniu ornamentalnych dekoracjach pokrywających ściany, łuki arkad i kolebkowe sklepienie. I oto stajemy najpierw w Sali Polskiej, a potem w Sali Muzealnej – dziś nieco pustawych, niegdyś wypełnionych po brzegi wspaniałą kolekcją obrazów, białej broni, rzędów końskich, pasów słuckich, gobelinów, kobierców, słynnych emalii z Limoges, ceramiki włoskiej i francuskiej i brązów XVI- i XVII-wiecznych, a także późnogotyckich rzeźb i renesansowych tond. Dwa wspaniałe gigantyczne francuskie kominki przywołują znów ducha Loary i zamku w Chaumont, na którego jadalni została podobno wzorowana jedna z podziemnych sal.
Najcenniejsza cześć gołuchowskiego muzeum Izabeli Działyńskiej znajdowała się na parterze rezydencji. To Sala Waz Greckich i Sala Starożytności, do których wchodzimy po wydostaniu się z podziemi. Uwagę zwracają zwłaszcza czerwono- i czarnofigurowe wazy z VI i V wieku p.n.e., które stanowiły trzon gołuchowskiej kolekcji starożytności.
Są też trzy amfory o charakterystycznym, zwężającym się ku dołowi kształcie i szereg drobniejszych zabytków. Niegdyś uzupełniały zbiory egipskie i antyczne brązy, szkła grecko-rzymskie i chaldejskie naczynia z białej glinki datowane na 2500 lat p.n.e. oraz dzieła złotnictwa antycznego. Zachowało się szczęśliwe brązowe zwierciadło etruskie z przełomu IV i III wieku p.n.e. Tworzenie zbiorów starożytności, które pierwotne umieszczone były w paryskim Hôtel Lambert, było wspólnym przedsięwzięciem obu małżonków, Jana i Izabeli i jednym z niewielu spoiw ich związku. Dodatkowo budowało w oczach współczesnych rangę całej kolekcji i pozwalało stworzyć szeroką chronologię sztuki, która – zwłaszcza na wielkopolskiej prowincji – miała ogromne znaczenie edukacyjne.
Pozostałe sale zamku miały charakter mieszkalny, a przynajmniej takie robią wrażenie, bo i te części rezydencji udostępniane były zwiedzającym już za czasów Działyńskiej. Jest to sypialnia księżnej Małgorzaty – pokój oddawany niegdyś do dyspozycji bratowej, francuskiej księżniczki Orléans-Nemours i ciąg wspaniałych, reprezentacyjnych pomieszczeń piętra: Salon, Sala Stołowa i Sypialnia Królewska. Wszystkie te pomieszczenia wypełniają, a historycznie wypełniały ze znacznie większą intensywnością, doskonałe meble, gobeliny i dzieła malarstwa epoki nowożytnej, od XVI do XVIII wieku, autorów włoskich, francuskich, niemieckich i holenderskich. Krajobrazy, sceny biblijne i mitologiczne, portrety, a wśród nich dwa zasługujące na szczególną uwagę: królowej francuskiej Marii Leszczyńskiej, żony króla francuskiego Ludwika XV w Sypialni Księżnej Małgorzaty i efektownie zamykający perspektywę pokoi piętra portret koronacyjny króla Stanisława Augusta Poniatowskiego pochodzący z warsztatu Marcello Bacciarellego. Ten ostatni malowany w wielu egzemplarzach, był oficjalnym, „państwowym” wizerunkiem króla, zresztą bliskiego krewniaka Czartoryskich. W przypadku portretu Leszczyńskiej jego obecność w dawnej rezydencji rodu tłumaczyła się sama.
Zresztą z wielką osobistą skromnością, fundatorka w wielu miejscach umieszczała literę „L” i herb Leszczyńskich, Wieniawę, przedstawiający bawolą głowę, przywołując tym samym wielkość dawnych gospodarzy Gołuchowa. Głowę zwierzęcia znajdziemy też w Salonie, na marmurowym kominku z 1619 roku, jedynym zachowanym od czasów wcześniejszych właścicieli.
Pokonując kondygnacje trudno nie zachwycić się jeszcze jedną przestrzenią – dębową klatką schodową, nazywaną także Wielkimi Schodami. Jest to prawdziwy majstersztyk dziewiętnastowiecznych snycerzy, którzy mistrzowsko przełożyli wizę projektantów, Maurice-Auguste’a Ouradou i Charlesa Biberona na rzeczywistość. Tralkowe balustrady, ornamentalne płyciny i stalaktytowy strop – zadzieram wysoko głowę, by się nim zachwycić – po raz kolejny przenoszą nas wprost do Francji. Ten klimat XVI-wiecznej rezydencji czasów króla Franciszka I współtworzą nawet naścienne tkaniny we wszystkich salach, powstałe na przełomie lat 50. i 60. XX wieku. To dzieło artystów z Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Sopocie, które zastąpiły kurdybany i adamaszki zniszczone w czasie II wojny światowej.
Zwiedzanie wnętrz kończę na krużganku piętra. Pod arkadowym sklepieniem z daleką perspektywą na park ujętą z obu stron bajeczną architekturą myślę o fundatorce. Jak subtelnego intelektu trzeba, jak wyrafinowanego smaku, jakiej znajomości historii i świadomości własnej epoki, ale także odwagi i determinacji, by stworzyć tak wspaniałe dzieło zamykające złożoną opowieść.
Zgodnie ze statutem powołanej przez Działyńską ordynacji gołuchowskiej – formy prawnej gwarantującej niepodzielność majątku i dziedziczenie go w całości przez kolejnych męskich potomków rodu Czartoryskich od jej bratanka zaczynając – Zamek w Gołuchowie był muzeum-rezydencją publicznie dostępną. Pierwotnie było to pietnaście dni w roku podczas nieobecności Izabeli, ale już przed pierwszą wojną światową „każdego dnia, z wyjątkiem poniedziałków i dni poświątecznych – w czasie od maja do października”. A więc model znany nam i dziś. Było to za czasów kolejnego już ordynata, księcia Adama Czartoryskiego. W 1913 roku wydał on także obszerny przewodnik w języku polskim z doskonałymi zdjęciami znanych fotografików: poznańskiego Romana Stefana Ulatowskiego i krakowskiego Antoniego Pawlikowskiego. Zdjęcia Pawlikowskiego, umieszczone w poszczególnych salach w ramach dzisiejszej ekspozycji, pozwalają wyobrazić sobie pierwotne bogactwo zbiorów i pełen muzealny zamysł fundatorki.
Druga wojna światowa doprowadziła do rozproszenia gołuchowskiej kolekcji i tym samym położyła kres pierwotnej formule muzeum-rezydencji jaką stworzyła Działyńska. Cześć zbioru wywiozła z Gołuchowa do Warszawy Maria Ludwika, wdowa po księciu Adamie Czartoryskim.
Było to na krótko przed wybuchem wojny. Ta cześć w dużej mierze została rozkradziona przez Niemców, w części wywieziona do Austrii, w części zdeponowana w Muzeum Narodowym w Warszawie. To, co pozostało w Gołuchowie Niemcy spakowali i „zabezpieczyli” w bunkrach w rejonie Międzyrzecza i Sulęcina. W zamku natomiast okupacyjne władze urządziły magazyn niemieckiej odzieży wojskowej. Jednak to dopiero w 1945 roku, powracające z frontu i stacjonujące w zamku wojska radzieckie, zniszczyły pozostałe meble, spaliły książki, a ze ścian zerwały kurdybany i adamaszki.
Po wojnie wiele zaginionych i przejętych dzieł powróciło do Polski. Powróciły między innymi obrazy odnalezione w leningradzkim Ermitażu czy wyroby z kości słoniowej, emalie i ceramika zagrabione i zdeponowane w austriackim zamku Fischhorn. Wszystkie odzyskane zabytki oraz zmagazynowana cześć kolekcji, umieszczone zostały w Muzeum Narodowym w Warszawie. Dopiero po przejęciu zamku w Gołuchowie przez Muzeum Narodowe w Poznaniu, część zbiorów powróciła i stała się elementem udostępnionej w 1962 roku ekspozycji.
Wychodzę z zamku przez te same sewilskie drzwi i ruszam na spacer po parku. Kieruję się od razu w stronę dwóch historycznych budynków, bez których wizyta w Gołuchowie byłaby niepełna.
Znajdują się one w niedużej odległości. Są to malownicza kaplica na wzniesieniu i tak zwana oficyna poniżej. Oba budynki umieszczone zostały na pamiątkowym folderze z Gołuchowa wydanym dla zwiedzających w 1911 roku. Warte są więc naszej uwagi. Kaplica usytuowana ponad sztuczną grotą, co nadaje jej wyraźnie romantyczny rys, to mauzoleum Izabeli Działyńskiej. W niej 10 października 1899 roku złożone zostało ciało fundatorki. Najwyraźniej to paradis terrestre, jak zwykła mówić o Gołuchowie, ukochała najbardziej. Zmarła 18 marca tego samego roku w Mentonie, niedaleko Cannes, na francuskim Lazurowym Wybrzeżu. Jej zabalsamowane zwłoki wróciły do kraju i w obitej kirem jednej z komnat gołuchowskiego zamku pozostawały do dnia pogrzebu.
Izabela Działyńska, a potem Czartoryscy właściwie w zamku nie mieszkali. Z jego wnętrz korzystali sporadycznie, a domem rodzinnym uczynili oficynę usytuowaną nieco poniżej mauzoleum. Była to dawna gorzelnia, przebudowana równolegle z zamkiem na budynek mieszkalny „podzielony na rozmaite części i gatunki mieszkań dla rozmaitych rodzajów mieszkańców z osobnymi wejściami z osobnych frontów” – jak pisał w liście do Izabeli Jan Działyński. W oficynie mieszkała zarówno Izabela Działyńska jak i Jan w czasie przebudowy zamku. W budynku wraz z siedmiorgiem dzieci i żoną zamieszkał także ordynat książę Adam Czartoryski, kiedy po bracie Witoldzie objął ordynację. W niej wraz z dziećmi do 1939 roku mieszkała wdowa po Adamie, księżna Maria Ludwika.
Dobrze, ale to już najwyższy czas na kawę albo jakąś konkretniejszą przekąskę. Jeszcze kilka lat temu w budynku oficyny działała restauracja. Od jakiegoś czasu jest w remoncie i zapowiada, że wróci z „nową ofertą kulturalną i kulinarną”. Zobaczymy, bo żadnego remontu nie widać. Możemy się więc udać do Kawiarni Letniej Księżnej Pani usytuowanej na terenie dawnego folwarku, w budyneczku zapewne dawnej kuźni. Tu na chętnych czekają między innymi sernik Madame, tort Ordynata, szarlotka Ochmistrzyni i deser Płonąca Dama. Wyobraźnia gastronomiczno-językowa nie ma najwyraźniej granic.
Ci, którzy skuszą się na deser, sernik lub lody, będą mogli bez problemu spalić skonsumowane kalorie jeszcze w gołuchowskim parku. Zaraz przy kawiarni, w dawnych budynkach folwarcznych, działa Muzeum Leśnictwa.
Fragmenty ekspozycji znalazły się także w części wspomnianej oficyny oraz w rozrzuconych w parku dawnych i nowszych budynkach, jak nowo wzniesiony spichlerz czy dom pszczelarza. Są też ścieżki edukacyjne atrakcyjne w szczególności dla dzieci. Pozwalają zapoznać się z odmianami drzew czy zwierząt żyjących w lesie. Największą atrakcją Ośrodka Kultury Leśnej, bo tak nazywa się działająca tu instytucja, jest ukryta w gołuchowskim lesie zagroda żubrów, do której pielgrzymują wszystkie bez wyjątku rodziny z dziećmi.
Nie dla mnie o tej porze desery, lody czy serniki. Wolę pojechać na obiad do nieodległego Kalisza. Bo czym Rogalin dla Poznania, tym dla grodu nad Prosną Gołuchów – podmiejską weekendową rezydencją spacerową. W Kaliszu, a więc starożytnej Calisii, najlepiej zatrzymać się przy nowo wyremontowanej ulicy Śródmiejskiej i przez „rzymski” most nad Prosną z czasów cara Aleksandra I, przejść na Główny Rynek. Plac, oddany w tym roku po remoncie, tworzy elegancką, salonową przestrzeń dla spotkań i posiedzeń w kawiarniach i restauracjach. Jednym z ulubionych miejsc kaliszan jest z pewnością Belle Epoque. I w pełni na to zasługuje. Uprzejmi kelnerzy w białych koszulach, jak we francuskich bistrach, nie są studentami z łapanki, tylko wyuczonymi zawodowcami, znającymi doskonale swój zawód i zasady postępowania z gośćmi lokalu, co sprawia wielką przyjemność. Z karty bardzo różnorodnej, łączącej kuchnię polską z włoską, zamawiam tatar i kieliszek wina, bo postanawiam zostać w Kaliszu dłużej i poflanerować po mieście. Przyglądam się zamożnym kaliszanom, najwyraźniej stałym klientom i obserwuję spektakl życia. Ach, gdyby żyła Izabela, pewnie i tu znalazłaby cząstkę swego Paryża.