24 kwietnia 2025
muzyka

Gonić własny fejm

Od melancholijnego rocka, po taneczny pop – brzmienia Poznania są różnorodne, jak jego fyrtle. Dowodem na to jest kolejna edycja My name is Poznań na zaczynającym się właśnie Next Feście.
tekst REMIGIUSZ RÓŻAŃSKI
Lulu Suicide | foto Maksym Adamowicz

NEXT FEST POZNAŃ
24-26 kwietnia 2025 r.

Z moimi rozmówcami spotykam się na chwilę przed Next Festem, jednym z najważniejszych muzycznych showcase’ów w Polsce. O ile na wydarzeniach pokroju Open’era liczą się przede wszystkim nazwiska ze szczytu światowych list przebojów, o tyle festiwale showcase’owe są platformą dla artystów początkujących, lokalnych, często tworzących na uboczu głównego nurtu i na przekór radiowym trendom. W tym roku Next Fest ugości czworo laureatów konkursu My Name is Poznań: Kachus, DOMI/NIKĘ, LULU Suicide oraz LIEDTKE. Różnią się stażem w branży, podejściem do tworzenia oraz gatunkowymi upodobaniami, a łączy ich miasto, w którym postanowili stawiać pierwsze kroki.

Kacha Rachwalska, czyli Kachus nazywa siebie pieśniarką. – Robię muzykę, jem bajgle i to w sumie tyle – mówi z nieudawanym luzem. Pisać piosenki zaczęła w wieku siedemnastu lat. Wtedy zrozumiała, że muzyka może być jej formą ekspresji oraz narzędziem autoterapii. W debiutanckim singlu W takim kraju opowiada o swoich trudnych relacjach z ojczyzną, łącząc w sobie gniew Marii Peszek z wrażliwością Vita Bambina. – Śpiewam o strajkach, aborcji, rządzie, czyli tematach niewygodnych politycznie, które nie mają przestrzeni w mainstreamie – podkreśla. Będąca sobie sterem, żeglarzem i okrętem artystka cieszy się z wolności, jaką daje jej nieuwikłanie w branżowe konwenanse.

Mam satysfakcję z tego, że robię rzeczy i nikt mi nie mówi, że coś jest niewygodne PR-owo, coś nie jest zgodne z moim wizerunkiem. Mogę wrzucać, co tak naprawdę chcę – wyznaje z wyczuwalnym w głosie zadowoleniem.

Jej kariera, choć sama woli nazywać ją szczęśliwym przypadkiem, nabrała w ciągu kilku miesięcy niezwykłego rozpędu. – To jest abstrakcja: trzy miesiące temu wydałam pierwszy singiel, który nie był zapowiedzią niczego konkretnego. Był po prostu częścią mojej magisterki, która została opublikowana w internecie, aż trafiła na kanał Maćka Dąbrowskiego [popularnego youtubera – przyp. aut.]. Nie myślałam, że tak to się rozrośnie i nagle wygram My Name is Poznań. To wspaniałe uczucie – mówi. Dla Kachus obecność w sieci jest ważna. Widzi w niej nie tylko marketingowy wytrych, ale również przedłużenie jej osoby i twórczości. – Gdy nie ma się budżetu, social media robią naprawdę dobrą robotę. Poza tym próbuję stworzyć bezpieczną przestrzeń w internecie, która jest tylko moja, ale jednocześnie otwarta dla innych. Podejrzewam, że prędzej czy później jakiś hejt się pojawi, ale to wciąż będzie moje podwórko, z którego wyproszę każdego, kto nie rozumie zasad konstruktywnej krytyki lub sprawia innym przykrość – tłumaczy.

KACHUS | foto Zuzanna Grzegorzewska

Na pytanie, czy nie boi się odsłaniać w sieci, odpowiada: – Kachus to tylko fragment mnie. Tak samo, jak wszystkie piosenki, zdjęcia, czy stories. To są fragmenty, po których nie sposób mnie ocenić. Póki to, co wrzucam, jest moje, nie mam wrażenia, że to jest zbyt krindżowe. Krindż czy poczucie wstydu, są tylko w naszych głowach, a ludzie zawsze będą gadać, nie ważne co zrobisz. Co gadają teraz? Głównie komplementy. Odbiór jej singla spotkał się z wyjątkowo ciepłym przyjęciem, także wśród mężczyzn. – Ludzie potrafią przyznawać się w komentarzach, że obejrzeli, przesłuchali, popłakali się, słuchają non stop – mówi. W utworach Kachus może przyjrzeć się całe pokolenie dzisiejszych dwudziestolatków. Słuchaczy ujmuje nie tylko jej aksamitny głos, ale też wrażliwość, szczerość, skromność i prostota. – Każda piosenka była pisana na gitarze, bo to jest mój instrument pierwszego wyboru. Bardzo lubię prostotę. Uważam, że muzyka nie potrzebuje zbyt wielu elementów pozaliryczno-melodyjnych, żeby trafić do ludzi – stwierdza z przekonaniem.

Szymon Liedtke nie musiał myśleć długo nad pseudonimem artystycznym, skoro w jego nazwisku ukryte jest słowo piosenka (niem. Lied). Na pytanie, czy czuł się z tego powodu predestynowany do tworzenia muzyki, odpowiada rozbawiony, że zna Śpiewaków, którzy nie śpiewają. Rzeczywiście, w wypadku „grudziądzanina na wiecznej emigracji” nie ma mowy o zrządzeniu losu, tylko o latach pracy. Za dzieciaka chciał grać rock’n’rolla. Gdy w 2023 roku założył zespół LIEDTKE., przyświecały mu jednak zgoła inne intencje. – Muzyka to dla mnie wentyl. Poprzez nią godzę się z wieloma rzeczami. Tak było na przykład z utworem Okruchy, który stworzyłem, będąc bardzo zmęczony natłokiem myśli. Napisałem go w cztery minuty, siedząc na kanapie, nic mi tak łatwo nie przyszło. Ostatecznie okazało się, że jest to tekst, w którym po prostu wszystko z siebie wyrzuciłem. Wtedy poczułem ulgę. I trochę tak działa moja muzyka – tłumaczy.

Intymne utwory Liedtke przypominają kartki z pamiętnika, które zapisał w najtrudniejszych momentach życia. Słuchając ich, nietrudno odnieść wrażenie, że stoi za nimi autor o niepospolitej wrażliwości.

Przez długi czas wstydziłem się jej. Mam wrażenie, że przez moment ta moja wrażliwość była nawet podważana, ale pogodziłem się z tym. Bardzo dużo pracy nad sobą wykonałem i może dlatego potrafię teraz o tym wszystkim pisać – mówi. Laureat konkursu My Name is Poznań zrywa z klasycznym schematem męskości, w którym nie ma miejsca na uzewnętrznianie uczuć. – Nie wierzę w archetyp mężczyzny. Mówienie otwarcie o swoich emocjach, uzależnieniach, trudnych sprawach, wymaga czasem więcej siły niż ubicie niedźwiedzia – przyznaje. – Może dlatego mam nadzieję, że do kogoś to w jakiś sposób trafia. Może właśnie ktoś, kto nie potrafi radzić sobie z tymi emocjami albo nie potrafi o nich mówić, posłucha mojej piosenki i będzie łatwiej mu sobie z tym poradzić. Sam tak miałem słuchając wielu rzeczy – dodaje. Liedtke nigdy nie imponowali muzycy zgrywający twardzieli. Wśród artystów, którzy wywarli na niego wpływ, wymienia przede wszystkim gitarowych wrażliwców: Marcusa Mumforda, Aleksa Turnera, Bena Howarda oraz zespoły, takie jak Myslovitz.

LIEDTKE. | foto Antoni Możdzeń

Dla Liedtke ważne jest, aby jego muzyka trafiła do słuchaczy, lecz nie ukrywa, że tworzy ją przede wszystkim z myślą o sobie. – Rozumiem, że są ludzie, którzy grają dla tłumów i żyją dla publiczności. Ja przede wszystkim czuję się dobrze, gdy mogę to wszystko wyśpiewać, ale jeżeli przyjdzie ktoś tego posłuchać i wyjdzie z koncertu z dobrym wrażeniem, to będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie – wyznaje. Występy na żywo są zresztą jego ulubionym środkiem artystycznego wyrazu. – Uwielbiam grać koncerty. To jest coś, co mnie jara. Nie jestem ziomkiem, który dobrze się czuje w studiu, bo tam wszystko musi być idealnie – mówi. W końcu największą wartością sztuki są drobne niedoskonałości, które przypominają o człowieku, który za nią stoi.

Dominika Górska związana jest z poznańską sceną muzyczną od ponad dekady. Pierwsze kroki stawiała pod panieńskim nazwiskiem Groberska, występując jako solistka. Już u progu kariery udało jej się zagrać supporty przed Skubasem, Anneke van Giersbergen i Kevem Foksem. W początkowych utworach dała się poznać jako duchowa spadkobierczyni Jeffa Buckleya. Skromne gitarowe aranżacje z czasem zaczęły ją jednak ograniczać. Wówczas założyła, wespół z Bartem Czubalą, elektropopowy duet Vyspa. DOMI/NIKA to projekt, który stanowi podsumowanie dotychczasowej działalności artystki, a zarazem wyznacza jej nowy kierunek. – Zaczynałam akustycznie z gitarą, z pianinem. Później skręciłam w kierunku elektroniki. Teraz staram się te dwa światy połączyć. Mój najnowszy singiel O mój Ty jest odbiciem tej akustycznej strony, ponieważ jest spokojniejszy, bardziej gitarowy. Ale na przykład Tuż, tuż jest zupełnie taneczny i elektroniczny – mówi.

Doświadczona muzyczka raz porywa do tańca cyfrowymi przebojami, innym razem skłania do zatrzymania się i uważnego śledzenia akustycznej melodii. Trzyma dwie sroki za ogon, mimo to jej twórcza strategia wydaje się wyjątkowo spójna i przemyślana.

Autorka trzyma pełną pieczę nad projektem, dzięki czemu po latach jej idee mogą wreszcie wybrzmieć bez cienia fałszu. – Wszystkie projekty i kompozycje są moje. Zaczynam od gitary czy pianina, a następnie dodaję w Abletonie [program do pracy z dźwiękiem – przyp. aut.] elementy, które przyjdą mi do głowy, na przykład perkusję czy syntezatory. Ten szkic oddaję producentowi Michałowi Droździe, który dodaje sporo od siebie. Jednak podstawa jest zawsze moja – mówi. Dla DOMI/NIKI kontrola nad projektem jest ważna w dwójnasób, wszak o wydaniu albumu studyjnego marzy, odkąd zajęła się muzyką. Dla muzyczki jest to cel tyleż zawodowy, co życiowy. Wokalistka Vysp za równie ważne, co publikacja materiału, uważa wyjście z nim do słuchaczy i słuchaczek. Jak w wypadku każdej aspirującej gwiazdy estrady, to scena jest jej żywiołem. – Największą radość sprawia, kiedy widzisz, że ludzie słuchają twojej muzyki i się przy niej dobrze bawią, że przyszli na koncert dla ciebie – stwierdza.

DOMI/NIKA | foto Marzena Bloch

Od koncertów w antykwariatach, przez granie supportów, po występ z własnym składem na Next Feście – Górska jest dumna z drogi, jaką przeszła. Co ważne, każdy może ją prześledzić samodzielnie, nagrania z koncertów Groberskiej wciąż dostępne są w serwisie YouTube. Na pytanie, czy zdarza jej się wracać do materiałów sprzed dekady, odpowiada: – Rzadko, ponieważ widzę wszystkie błędy, które popełniłam. Ale to dla mnie też znak, że naprawdę się rozwinęłam. Jestem dumna z tego, że zaczynałam całkiem samodzielnie. Nie każdy byłby pewnie na tyle odważny, żeby zupełnie sam wyjść na scenę ze swoim materiałem. Przeszłam bardzo długą drogę, żeby znaleźć się w momencie, w którym jestem teraz – przyznaje. Po tylu latach sukces jest tuż, tuż.

LULU Suicide to najpogodniejsza „smutna kapela” w regionie. Ich debiutancki album hi im ready to die stanowi zlepek inspiracji shoegazem, metalem i dream popem.

To bardzo dziewczynkowy śpiew – stwierdza żartobliwie pomysłodawczyni projektu Maja Beżi. Za określeniem „dziewczynkowy” skrywa się delikatność i nieśmiałość, tworząca atrakcyjny kontrast z surowymi, pełnymi gitarowego nerwu kompozycjami. – To potężny, shoegaze’owy gitarowy gruz, ale połączony z melodiami dość popowymi i nośnymi – precyzuje Stachu Psie Serce, basista i wokalista. – Nigdy do końca nie lubiłem grania w zespołach, gdzie dominowała męska energia, byli w nich sami metalowcy. Tej nieco nieśmiałej strony zawsze szukałem. Dlatego odkąd pamiętam gram w bandach, gdzie jest choć jedna kobieta. Jednak ta dziewczynkowa energia jest też po prostu w Bobku i we mnie. No i chcemy, żeby była – dodaje.

LULU Suicide | foto Maksym Adamowicz

Bobek Bobkowski, weteran poznańskiej sceny, znany między innymi ze współpracy z duetem Coals, jest architektem brzmienia LULU Suicide. – Zazwyczaj wygląda to tak, że ktoś z nas wpada na jakąś melodyjkę, a potem przedstawia ją Bobkowi, który robi z kamienia diament. On odpowiada za miks, szlifuje melodię, właściwie formułuje całą piosenkę tak, żeby dało się jej słuchać – przyznaje Maja. Bobek odpowiedzialny jest także za viralową popularność zespołu. – Od kilku lat pracuję w firmie President Studio [polski wydawca gier – przyp. aut.] jako kompozytor muzyki. Wraz z dwoma kumplami, z którymi kiedyś grałem w zespole, przejęliśmy sferę audio w tej firmie. Jak powstawał Crime Scene Cleaner, mój kolega wpadł na pomysł z kasetkami, które znajdują się w grze. Wtedy postanowiłem wrzucić na nie nieużywane piosenki LULU – mówi Bobkowski. Gra spotkała się z pozytywnym odzewem wśród miłośników gier niezależnych. Wraz z nią ludzie dowiedzieli się o trio Mai, Bobka i Stacha. – Widziałem, jak z godziny na godzinę rosły nam wyświetlenia. Zaczęła się panika. Ludzie domagali się więcej, liczby dalej rosły. Wtedy stwierdziliśmy, że trzeba założyć zespół i gonić własny fejm – wspomina perkusista.

Utwór, który zaskarbił sympatię graczy i graczek to hi im ready to die. Skupia on jak w soczewce założenia zespołu, który opowiada o nieznośnej codzienności z ironicznym dystansem i na wpół poważną egzaltacją.

Motywacje mogą wydawać się strasznie smutne, ale ostatecznie są to utwory, które niosą dużo nadziei – przekonuje Stachu. Rynek się zmienia. W mainstreamie niepodzielnie rządzą rap i pop, w niszy alternatywnej największym powodzeniem cieszą się zespoły tworzące na pograniczu jazzu. Mimo to Maja widzi dla ich twórczości przestrzeń. Jest przekonana, że poznańska scena ma do zaoferowania znacznie więcej różnorodności. – Dopiero niedawno odkryłam, jaki jest muzyczny Poznań. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że tworzy się tu dużo hip-hopu. Chodziłam głównie na koncerty indie i post-punkowe. Według mnie to miasto ma indie-wrażliwość – mówi. Najlepiej to sprawdzić samemu na Next Feście.

Polecamy również

Chcesz wiedzieć o wszystkim, co najważniejsze w poznańskiej kulturze?
O wydarzeniach, miejscach, ludziach, zjawiskach, trendach?
Zapisz się do naszego piątkowego dynkslettera!