Grono
ul. Święty Marcin 49
poniedziałek-czwartek 16:00-22:00
piątek 16:00-24:00
sobota 10:00-24.00
niedziela 10:00-22:00
sezonowy ogródek
Sugestię redaktora Urbaniaka, by opisać dla DYNKSA restaurację Grono na Świętym Marcinie przyjąłem bez większego entuzjazmu. Byłem tu kilka miesięcy temu na śniadaniu i przyznaję szczerze, że żadnych ciekawszych wrażeń nie zarejestrowałem. Ot, poranny rozpychacz żołądka we wnętrzu niepozostawiającym jakichś specjalnych wspomnień: dwa nieduże pomieszczenia z miejscami dla jakiejś trzydziestki gości, na jednej ze ścian spatynowana okładzina z blachy falistej ze starego kontenera, a witryna od strony Marcina przecięta deską-stolikiem, zza którego można przyglądać się ruchowi ulicznemu na naszej poznańskiej Lindenallee.
Siedziałem więc w Gronie nieco naburmuszony, nerwowo skrolowałem internet, by znaleźć inną gastromiejscówkę do zarekomendowania dynksterce. Nie chcę przecież ugrzęznąć w pierwszej dekadzie, gdy tryumfy święcił polski portal społecznościowy Grono.net, Nasza Klasa dopiero się rodziła, a o Facebooku krążyły tylko plotki między piszczącymi modemami. Nie miałem ochoty na podróż do przeszłości! To może dobry pomysł na film, ale nie na ekscytujący obiadek.
I oto w oknie wydawki pojawiła się wyłożona pergaminem tortownica ze świeżo wyjętą z pieca, perwersyjnie zarumienioną, obsypaną oliwkami i suszonymi pomidorami grubą, domową foccacią. Co to był za zapach!
Obezwładniający aromat gorącego jeszcze ciasta wywołał ślinotok, a w ślad za nim przełom w postrzeganiu tej miejscówki. Może warto dać jej jednak drugą szansę? Niczym Anna Patrycy z pewną taką nieśmiałością zajrzałem do menu i zacząłem zamawiać. Najpierw ostrożnie, trochę z niedowierzaniem, potem w rosnącym zdumieniu, by ostatecznie znaleźć się o krok od mojej ulubionej kwestii: „Poproszę o wszystko!”. Ale, ale, tak mogę się bawić w Warszawie, a nie w racjonalnym i oszczędnym Poznaniu. Tutaj byłoby to w złym guście, tutaj rządzi cnota szlachetnego umiaru. No dobra, nie ma co przynudzać, zaczynamy!
Najpierw zupa dnia, którą akurat była ogórkowa. Kocham ogórkową, ale gdy stanęła przede mną, w pierwszym momencie wpadłem w popłoch. To były kwaszeniaki w formie – uwaga, uwaga! – kremu. Brrrr, tej konsystencji wprost nie znoszę i już dawno sformułowałem tezę, że co niedogotowane to zmiksowane. Włożyłem łyżkę w zieloną pulpę poprzecinaną błyskawicami śmietanki i zostaję przy swoim zdaniu. Nie po to Dobra Pani Natura daje nam komplet trzydziestu dwóch kłów, siekaczy i trzonowych, żebyśmy ich nie używali. Jarzynowe przeciery jadałem kiedyś w szpitalu po wycięciu migdałków, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie jest to moja ulubiona konsystencja. Ale dobra, wiosłujemy dalej.
Tym razem na stół trafia miska pełna puszystego musu z fety (32 zł). Towarzyszy mu pokrojony w kostkę karmelizowany ciepły burak oraz posiekane drobno czarne oliwki. Crossowanie słodyczy i słonego, zimnego i gorącego zawsze dobrze działa, rozszerza gamę doznań, a tego my, znudzeni dwudziestego pierwszego wieku, poszukujemy żarliwie. I wtedy lądują przede mną frytki z polenty (22 zł), posypane obficie startym gran padano i kuszące domowym limonkowym majo. I tutaj nastąpił prawdziwy przełom w moim stosunku do tego lokalu. Skoro w Gronie mają na tyle fantazji, by trzymać na stałe w menu mało popularną w Polsce kaszkę kukurydzianą, poczułem, że moje uczucia wyrazi wyłącznie końcowa fraza z Casablanki, w której Humphrey Bogart mówi do Claude’a Rainsa: „To może być początek pięknej przyjaźni”.
Pozostajemy w klimatach Maghrebu i na stole melduje się sycąca sałatka z zielonej fasolki i soi (36 zł). Lekko pikantna, szczodrze obsypana prażonymi płatkami migdałów i karminem nasion granatu.
Podano ją na ciepło, co powoli rozpoznaję jako indywidualny styl tutejszej kuchni. Jeśli nie jecie mięsa, kontynuujcie przygodę w Gronie trzema chrupiącymi tacosami z tofu i pomidorową salsą, która apetycznie spływa nam po paluszkach (39 zł). Jak ma nie spływać, skoro tacosy jemy łapkami i nie ważcie się sztućcami, bo to będzie grzech ciężki, którego w powadze kościoła kulinarnego odpuścić nie dam rady! Kto się naprawdę grzeszyć nie boi, niech zamówi wersję z duszoną wieprzowiną i smakowicie oblizuje dłonie z tłustego, lepkiego sosu (42 zł).
W stolicy Pyrlandii nie może oczywiście zabraknąć pyr. Pracują tu na ziemniakach gastronomicznych, którymi szczerze gardzę, ale w tym akurat przypadku gotów jestem zarządzić chwilową amnestię. Okraszono je bowiem przysmażonym, rozkosznie tłuściutkim guanciale, czyli – mówiąc po ludzku – podgardlem wieprzowym (34 zł). Jego obecność na talerzu zamienia mnie w pokorne jagnię, oczom nadaje kształt i wielkość talerzyków, a z krtani wydobywa zalotne gruchanie. Zwierzoczłekoptakoupiór. Nie może być inaczej skoro pyraskom towarzyszą jeszcze grzyby duszone w śmietanie.
Temu opierać się nie warto, bo i tak rady nie dacie. Tej rozkoszy trzeba się oddać na całego.
Zostajemy w krainie grzybów i nabiału, a przede mną ląduje brioszka załadowana protekcyjną porcją kurek w śmietanie (36 zł). Złocista, rozkoszna drobnica polskich lasów, kryjąca się wstydliwie pośród mchów i igliwia jest jednocześnie jednym z najwspanialszych klejnotów naszej natury. Kocham kurki i mam nadzieję, że one kochają mnie. Gdyby było inaczej miałbym złamane serce. Brioszka pokryta jest skarmelizowanym cukrem, oprócz grzybiąt kryje też w sobie zieloną fasolkę i starty parmezan. Następny epizod tej coraz bardziej wyuzdanej uczty to pokrojony w kostkę i usmażony, ciepły jeszcze korzeń selera (27 zł). Jego ziemisty smak skonfrontowany został ze świeżością jabłka i pora, pokrojonych w julienne. Do tego palone masło, miód tymiankowy i kubeczki smakowe po prostu wariują z rozkoszy. To jest zbyt dobre, jak mawia się we Francji.
Na finał zamówiłem cottage pie (39 zł). To jeden z moich ulubionych przysmaków, danie z udokumentowaną kilkusetletnią tradycją, kulinarna arka przymierza między Albionem a francuskim Oktagonem. Składa się z szarpanej wołowiny zapieczonej pod kołderką z ziemniaczanego puree. Klasyczną, nieśmiertelną strukturę wzbogacono w Gronie o sos pomidorowy i zieloną fasolkę, co rozumiem, jako autorską sygnaturę szefowej kuchni Wiktorii Kaszuby. Szanuję jej wysokiej klasy profesjonalizm, te dania po prostu same się jedzą i mają miłą antyanorektyczną objętość. Z jednym wszak zgodzić się nie mogę. Dlaczego do cudownej wiejskiej zapiekanki dorzucono brutalnie garść kukurydzy z puszki? Mdła słodycz psuje klasyczną kompozycję tego dania. Precz z kukurydzianą konserwą! Precz, precz, precz!
Skoro dobrnęliśmy do finału otworzył się przed nami sezam słodkiego. To premia dla wszystkich uczciwie konsumujących, złoto dla zuchwałych.
Najpierw w tej roli wystąpił wytrawny sernik z gorgonzoli ze wsparciem mascarpone, twarogu i gran padano (24 zł), a całą serową paczkę wsparły dodatkowo kruszonka ze słonych krakersów i konfitura z moreli. Lubię takie wywracanie na nice codziennych przyzwyczajeń, to otwiera zupełnie nowe perspektywy. Ahoj, przygodo! Drugi deser (bo po co jeść jeden, skoro można dwa) pozostał w bardziej konwencjonalnej gamie smaków, ale też rozsadził system. A było to crumble, czyli śliwki duszone w słodkim winie, zapieczone pod kruszonką orzechową (34 zł). Przyklęknij narodzie Wielkopolski, wznieś ku szaremu jesiennemu niebu hymn pochwalny na cześć tego cuda, które śmiało konkurować może w kategorii słodkie z rogalem świętomarcińskim. Brzmi bluźnierczo? I bardzo dobrze! Grzeszmy, jedzmy i przekraczajmy wszelkie granice. Grono świetnie się do tego nadaje.