Joanna Kuciel-Frydryszak
Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie
Wydawnictwo Marginesy
Odwiedź Mieszkanie-Pracownię Kazimiery Iłłakowiczówny w Poznaniu
Mieszkanie-Pracownia Kazimiery Iłłakowiczówny przy ulicy Gajowej 4 na poznańskich Jeżycach przypomina mi malutkie, utworzone społecznym staraniem muzeum Josifa Brodskiego w Petersburgu. Podobnie jak ono, mieści się tylko w jednym pokoju, będącym częścią dużego przedwojennego mieszkania, które po roku 1945 podzielono na kilka mniejszych lokali. Zakwaterowane w nich osoby i rodziny musiały współdzielić łazienkę i kuchnię. W Rosji o takich mieszkaniach mówiło się „komunałka”, w Polsce – z dystansem wobec przymusowego uspołecznienia – „kołchoz”. Brodski opisał swoje życie w „komunałce” w słynnym eseju W półtora pokoju. Jak żyła w „kołchozie” Iłłakowiczówna, można przekonać się na własne oczy, odwiedzając trzydziestometrowy pokój, który zajmowała przy Gajowej.
Co prawda dawne części wspólne, to jest kuchnia i łazienka, w poznańskiej kamienicy nie przetrwały, zachował się jednak opracowany przez poetkę Regulamin korzystania z łazienki w mieszkaniach zagęszczonych. Sygnowany przez fikcyjną Komisję Usprawnień Form Współżycia, dokument ten daje pewne pojęcie o realiach współdzielenia węzła sanitarnego, ale też pokazuje Iłłakowiczównę, postać nietuzinkową, stawiającą czoła wyzwaniom dnia codziennego, brawurowo łącząc fantazję z pragmatyzmem.
Jej życie zaczęło się bardzo daleko od Poznania – przyszła poetka urodziła się w Wilnie w roku 1889.
Obie z siostrą były nieślubnymi dziećmi pochodzącej z profesorskiej rodziny Barbary Iłłakowiczówny i żonatego adwokata Klemensa Zana, najmłodszego syna filomaty Tomasza Zana (przyjaciela Adama Mickiewicza). Barbara pozostawała z Klemensem w wieloletnim związku, ale kim był ich ojciec, dziewczynki dowiedzą się dopiero po jego śmierci, już jako nastolatki. Aby chronić je przed piętnem „nieprawego” pochodzenia, matka przypisała je krewnym: w akcie chrztu jako rodzice starszej Basi, wskazane zostało małżeństwo Wołków, jako rodzice młodszej Kazi – wuj Jakub Iłłakowicz i jego żona Eugenia. Ci fikcyjni rodzice niespodziewanie stali się prawdziwymi opiekunami dziewczynek, kiedy w roku 1893 ich matka, zaledwie trzydziestoletnia, zmarła na gruźlicę. Basia Wołkówna zmuszona była wtedy wyjechać z Litwy do swoich „rodziców” w Warszawie, Kazia Iłłakowiczówna – do swoich w Dyneburgu.
Położony nad Dźwiną Dyneburg należy dzisiaj do Łotwy i nosi nazwę Daugavpils. Jest stolicą Łatgalii, dawnych Inflant Polskich – zapomnianych przez dekady i dopiero ostatnio odkrywanych na nowo północnych „kresów” I Rzeczpospolitej. Iłłakowiczówna nie zagrzała tam miejsca, adoptowana przez hrabinę Zofię Buyno z Plater-Zyberków, zamieszkała z nią w majątku Baltyn niedaleko Krasławia, jednego z „polskich” miast łatgalskich. „Matka Zofia”, jak będzie nazywała hrabinę dla odróżnienia od „matki Barbary”, da jej wychowanie w konserwatywno-patriotycznym duchu polskiego ziemiaństwa, solidnie ją wykształci i uformuje na resztę życia. To w jej domu Iłłakowiczówna odkryje w sobie talent literacki, by stać się w przyszłości jedną z nielicznych polskich pisarek (i jedyną tej rangi) inspirowanych przez pejzaż i kulturę Inflant Polskich.
W młodości Iłłakowiczówny był okres, w którym zdawała się wyrastać na lewaczkę. Jej bunt zaczął się w Warszawie, w katolickiej szkole Cecylii Plater-Zyberkówny, do której „matka Zofia” oddała Kazię na ostatnie lata gimnazjum.
Dziewczyna uzależnia się tam od owoców (traktowanych wtedy tak, jak dzisiaj słodycze), wpada w długi i spotyka się po bramach z niejakim Rosenfarbem. W rezultacie ląduje na krótko w ośrodku poprawczo-wychowawczym w Rydze. Po powrocie, jako szesnastolatka, być może zszokowana informacją o swoim prawdziwym pochodzeniu, zrywa z hrabiną i wyjeżdża do Petersburga. Może do kogoś lub za kimś, ale nic bliższego o tym nie wiadomo. Ogląda tam rewolucję 1905 roku i zdaje „męską maturę”, taką z łaciną i greką. Lewicuje i bezbożnieje: określa się otwarcie jako ateistka.
Gdy odwiedza „matkę Zofię” w szwajcarskim Fryburgu, ta stwierdza u niej melancholię i kieruje ją do modnego sanatorium von Hartungena nad włoskim Jeziorem Garda, gdzie Kazia leczy się dietą oraz filozofią i sztuką. Maria Niklewiczowa, jej późniejsza przyjaciółka, dostrzega w tym czasie „coś rusałczanego w jej jasnych oczach i nieco drapieżnym uśmiechu”. Po przeleczeniu hrabina wysyła swoją podopieczną do Genewy na naukę angielskiego, czwartego już po rosyjskim, niemieckim i francuskim obcego języka, który opanuje w swoim życiu poetka. W przyszłości języki zapewnią jej przetrwanie, jednak Kazimiera jeszcze o tym nie wie i od lekcji angielszczyzny woli włóczęgi z Polakami, więc „matka Zofia” przerzuca ją do Oksfordu.
Dziewczyna uczy się tam angielskiego niejako siłą rzeczy, ale równolegle pobiera praktyczne nauki od angielskich sufrażystek, których ulotki kolportuje i wiąże się z salonem, czy raczej zakonem literackim Elsy D’Esterre-Keeling.
Po śmierci hrabiny, której towarzyszy w ostatnich dniach jej życia, młoda Iłłakowiczówna przewozi jej ciało z Fryburga do Liksny w Inflantach, do rodzinnego majątku Platerów i tam wyprawia jej pogrzeb, po czym sama przeprowadza się do Krakowa. Studiuje polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, ceni Boya-Żeleńskiego i kabaret Zielony Balonik. Do modernizmu ma zdrowy dystans. „Tetmajera tolerowałam z trudem, a jego wiersz Lubię, kiedy kobieta… wyciskał mi z oczu łzy, oczywiście śmiechu” – wyzna ze zdrową feministyczną dezynwolturą. Będzie też w grupie studentów aresztowanych za udział w strajku protestacyjnym przeciwko decyzji cesarza Franciszka Józefa, który wykładowcą socjologii na Uniwersytecie Jagiellońskim mianował księdza.
Właśnie w Krakowie w roku 1912 z sukcesem debiutuje jako poetka tomikiem Ikarowe loty, podpisanym jednak mylącą co do płci osoby autorskiej formą: K. Iłłakowicz. Poznaje Witkacego, Rubinsteina, Szymanowskiego i Żeromskiego, którego wielbi. Ten ostatni zdziwi się, że „K. Iłłakowicz” jest kobietą. Z tym okresem wiąże się jedyna miłosna historia w jej życiu, o której wiemy odrobinę więcej niż nic. Iłłakowiczówna zakochuje się bez wzajemności w Wacławie Minkiewiczu i z tego powodu chce się zabić.
Im jest starsza, tym bardziej jej lewicowość się kruszy, budzi się w niej za to przybrana córka ziemianki. Gdy rusza na front wschodni I wojny światowej jako siostra miłosierdzia, wybiera służbę przy polskim oddziale VI Wszechrosyjskiego Związku Ziemskiego.
Ma stangreta i służącą, wkrótce nawraca się na katolicyzm. Każe nazywać siebie Iłłą. Z wojny przywozi Medal św. Anny za poświęcenie i trzy Medale św. Jerzego za waleczność. Choć hrabina Buyno upomina się zza grobu o swoje, poetka nie odda jej całej duszy: stanie się jedyną w swoim rodzaju konserwatywno-socjalistyczną hybrydą, trochę emancypantką i trochę szarytką. W przyszłości, już w Poznaniu, jako autorka chwalonego przekładu Anny Kareniny Lwa Tołstoja (powstawał w pokoju przy Gajowej 4), nie omieszka zauważyć, że nienawidzi Anny i trzyma stronę Karenina. Na razie jednak rewolucja bolszewicka umacnia w niej, jak sama później napisze, „żarliwą i bezapelacyjną wiarę w Marszałka Piłsudskiego”, którego poznała, gdy Basia, jej siostra, wynajmowała u Piłsudskich pokoik.
Uwięziona w czerwonym Piotrogrodzie, Kazimiera zaczytuje się Komedią ludzką Balzaka i pisze swoją pierwszą książkę dla dzieci: Bajeczną opowieść o królewiczu La-Fi-Czaniu, o żołnierzu Soju i dziewczynce Kio. Okładkę do niej zaprojektuje jeszcze nad Newą Witkacy, „biedny Staś”. Ten unikatowy projekt można dzisiaj oglądać w Muzeum-Pracowni Iłłakowiczówny na Jeżycach. Jak na ironię, dumną z ziemiańskiego pochodzenia katoliczkę Iłłę wyciąga z Rosji komunista Bolesław Matuszewski. Załatwia jej dokumenty, które umożliwiają wyjazd i to dzięki niemu w roku 1918 poetka wysiada cała i zdrowa z pociągu w Warszawie, w swojej stylowej sukni siostry miłosierdzia. Pożyje tu trochę, ale niedługo. Nie przeczuwa nawet, ile nowych miejsc i zaskakujących wydarzeń jeszcze przed nią.
Jak wiele innych Polek i Polaków, którym udało się ujść z życiem z ogarniętej rewolucją Rosji, Iłłakowiczówna wyznawała pogląd, że nieważne jest, jaka będzie Polska, byle w ogóle była. Przyjęła postawę „państwowca” i utrzymała ją do końca swojego długiego życia. W zgodzie z tymi przekonaniami, być może dzięki protekcji Piłsudskiego, 15 listopada 1918 roku rozpoczęła służbę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych na stanowisku młodszego referendarza – jako pierwsza kobieta wśród urzędników tego szczebla w resorcie.
Nie jest jej łatwo w ściśle męskim środowisku, ale praca daje jej oprócz utrzymania także satysfakcję. Depesza o odrodzeniu Polski idzie w świat w jej tłumaczeniu na francuski.
Ma wyjątkowe szczęście do takich dziejowych momentów. W 1922 roku jest w Zachęcie, kiedy Eligiusz Niewiadomski strzela do Gabriela Narutowicza i to na jej kolanach umiera prezydent. W roku 1934 jest wśród sześciuset osób, które słuchają wykładu Narodowosocjalistyczne Niemcy jako czynnik europejskiego pokoju, wygłoszonego przez Josepha Goebbelsa, ministra propagandy III Rzeszy, w Resursie Obywatelskiej w Warszawie. Goebbels, goszczący w Polsce na zaproszenie Józefa Becka, polskiego ministra spraw zagranicznych, zabawiał potem Iłłakowiczównę w czasie bankietu na swoją cześć w poselstwie niemieckim przy Pięknej. Związała swój los z MSZ na dobre i złe.
Jej pozycja literacka w tym czasie rośnie: za swoje wiersze zbiera na ogół dobre i bardzo dobre recenzje, wpływowe środowisko Skamandra zabiega o nią, nie szczędząc wysiłków, a Jarosław Iwaszkiewicz w reakcji na jej tomik Śmierć Feniksa twierdzi, że jest lepsza od Anny Achmatowej. Odwiedzi ją potem, ociemniałą i zapomnianą, w jej pokoju na Jeżycach (cały Iwaszkiewicz). Przyjaźń, ponad ideowymi podziałami, połączy ją też z Julianem Tuwimem. W roku 1930 odbierze w Wilnie prestiżową Nagrodę Literacką im. Adama Mickiewicza, potem też inne nagrody.
Mimo to Iłłakowiczówna określa się w pierwszym rzędzie jako urzędniczka, dopiero potem jako poetka. Służba państwu zawsze pozostaje jej podstawową tożsamością.
Dewocja Iłłakowiczówny w stosunku do Marszałka Piłsudskiego może dzisiaj budzić lekkie zażenowanie, ale na usprawiedliwienie poetki należy zauważyć, że ta dolegliwość stała się przed wojną udziałem wielu, w tym szczególnie wielu kobiet. Nawet zamach majowy nie wpłynął na postawę Iłły: w 1927 roku zgodziła się zrezygnować z pracy w MSZ, żeby zostać sekretarzynią „ministra spraw wojskowych”. Po zamachu Piłsudski występował bowiem w trzech osobach i to była jedna z nich, oprócz premiera i inspektora sił zbrojnych.
Nie zgadzał się jednak, by Iłła uważała się za jego osobistą sekretarkę (tę funkcję pełniła Wanda Gertz, która walczyła w Legionach jako Kazimierz Żuchowicz). Pozycja, którą jej wyznaczył, była znacznie niższa: Iłła była sekretarzynią tylko jednej z jego hipostaz i nie miała z bóstwem kontaktu na co dzień. Piłsudski nie pozwolił jej nawet używać służbowego samochodu, choć zgłosiła takie zapotrzebowanie. Jej zadanie polegało na samodzielnym załatwianiu adresowanej do niego i jego żony korespondencji, jaka w monstrualnych ilościach spływała z całej Polski. Miał zaufanie do jej obycia, więc sama decydowała, co odpowiedzieć jego wielbicielom, petentom i hejterom. Z jej zdjęć z tego okresu spogląda na nas piękność.
Kiedy w dziewiątą rocznicę zamachu majowego Piłsudski umarł, płakała po nim niemal cała Polska, w tym wielu literatów, jednak Iłłakowiczówna przebiła wszystkich.
W jej opublikowanym w Kurierze Porannym wierszu Gorzka kolęda zmarły satrapa przedstawiony został jako ukrzyżowany Chrystus. Po jego śmierci, znów w służbie zagranicznej, Iłła objeżdżała Europę z odczytami o Polsce, w których sławiła wielkość Marszałka, ukochanego przez „żołnierzy, naród i dzieci”, a także (bez skutku) starała się poprawić opinię o kraju coraz częściej krytykowanym za antysemityzm i agresywną politykę wobec Litwy.
Swoją pracę dla Marszałka jako „ministra spraw wojskowych” decyduje się w końcu opisać w wydanej w roku 1938 książce Ścieżka obok drogi (ona jest ścieżką, a Marszałek drogą), która ściągnie na nią huragan krytyki ze strony prasy endeckiej i osobiście hrabiny Marii Jehanne Wielopolskiej, autorki wielu panegiryków ku czci Piłsudskiego, zajadle broniącej swego monopolu na piłsudczykowską hagiografię. W tym momencie Iłłakowiczówna nie wie jeszcze, że najwyższą cenę za tę publikację i uwielbienie dla dawnego pryncypała przyjdzie jej zapłacić dopiero po wojnie.
We wrześniu 1939 roku Iłła razem z całym MSZ-em zostaje ewakuowana do Rumunii. Przez chwilę waha się, czy nie zostać w Polsce, jednak na wieść o ataku Armii Czerwonej 17 września, zmienia zdanie.
Osiada w mieście Kluż (dzisiaj Cluj Napoca) w Siedmiogrodzie, które poznała wcześniej w czasie jednego ze swoich odczytów. Jest teraz nauczycielką języków przy rodzinie gubernatora, profesora Tataru. To jego dzieci, uczone przez nią francuskiego i niemieckiego, nazwą ją „smutną polonezą”. Tutaj zastaje ją druzgocząca informacja o kapitulacji Warszawy.
Poetka unika miejscowej Polonii, pełnej słusznych pretensji do sanacyjnego rządu po wrześniowej klęsce. Żyje wygodnie, jednak na co dzień czuje się zdeklasowana. Rodzina Tataru traktuje ją jak służącą, nie zaprasza do „pańskiego” stołu i nie zabiera ze sobą do opery, gdzie jeszcze niedawno Iłłakowiczówna zajmowała lożę honorową. Rząd Władysława Sikorskiego na uchodźstwie nie widzi potrzeby ściągania jej do Paryża, choć ona o to zabiega. Nie ma rodziny, więc, jak uważają, da sobie radę łatwiej niż inni, a poza tym ciąży na niej reputacja „sekretarki sanacji”.
Kiedy w 1940 roku, po przystąpieniu Rumunii do państw Osi, Węgry upominają się o Siedmiogród i rodzina Tataru musi uciekać, Iłła traci dach nad głową. Chroni się w prowadzonym przez Żydów sanatorium, a w końcu wynajmuje pokoik w domu chasydzkiej rodziny Szwarców. Z Biblioteki Polskiej w Budapeszcie dostaje zlecenie na przekład i zaczyna uczyć się węgierskiego, który uda jej się opanować w stopniu niezłym (ten wybitny talent do języków ma po dziadku Iłłakowiczu, który władał m.in. sanskrytem). Wkrótce władza w Klużu znowu się zmienia: wracają Rumuni. Sprzymierzeni z nimi Niemcy organizują w mieście wystawę przedstawiającą zbrodnię NKWD w Katyniu. Iłła reaguje na to, pisząc Kolędę katyńską, jeden z trzech swoich wierszy na ten temat i publikuje ją w budapeszteńskim Tygodniku Polskim.
Od 1941 roku nie ma radia i jest praktycznie odcięta od informacji na temat Polski, tym bardziej że listy od gosposi i od siostry przychodzą nieregularnie. W 1944 roku jest świadkinią zagłady klużeckich Żydów w sześciu transportach wywiezionych do Auschwitz.
Los ten spotyka także Szwarców i poetka znowu nie ma gdzie mieszkać. Z odrazą patrzy na rozgrabianie żydowskiego mienia. Jesienią 1944 roku na jej oczach do miasta wkracza Armia Czerwona. „Gołubczików” rozpytujących o burdele kieruje swoją nienaganną ruszczyzną zawsze do śródmieścia. „Była jedną z nielicznych niezgwałconych kobiet w mieście” – pisze Joanna Kuciel-Frydryszak, autorka książki „Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie”.
U schyłku wojny Rumunia przechodzi na stronę aliantów, władzę obejmują komuniści i pojawia się koniunktura na naukę rosyjskiego, poetka ma więc pracę. Nawiązuje kontakt z Julianem Tuwimem i dzięki przysyłanym przez niego polskim gazetom powoli zaznajamia się z powojenną sytuacją w kraju. Mimo to jeszcze długo nie zrozumie, jak ta nowa Polska w rzeczywistości funkcjonuje. W roku 1947, kiedy za radą i z pomocą Tuwima udaje jej się wreszcie wyruszyć w drogę powrotną do kraju, wciąż jest przekonana, że może zostać przyjęta do pracy w MSZ i bardzo tego pragnie. Różnice ideowe jej zdaniem nie powinny mieć żadnego znaczenia, skoro jest doświadczoną i lojalną urzędniczką.
W Polsce mieszka najpierw u siostry w Warszawie, w jednym pokoju z nią i jej dziećmi, potem decyduje się osiąść w Poznaniu, gdzie parokrotnie była przed wojną i skąd zachowała dobre wspomnienia. Ma jednak problemy ze znalezieniem pracy i dachu nad głową.
Jest traktowana jak trędowata i stan ten potrwa w zasadzie aż do politycznej odwilży w drugiej połowie lat 50., mimo że zapisała się do Związku Literatów Polskich. Wprawdzie w roku 1949 udaje jej się wydać tom wierszy, jednak książka staje się widmem, ponieważ nikt nie chce jej dystrybuować. Pokój przy Gajowej zdołała wynająć tylko dzięki życzliwości rodziny Żyndów, związanych z AK repatriantów z Wilna, „ludzi przyzwoitych i pobożnych”, w dodatku księgarzy, którzy nie bali się udostępnić go „sanacyjnej” poetce. Przez kolejne lata będzie obserwowała represje dotykające jej sąsiadów zza ściany – przeszukania, więzienia, przesłuchania. Wie, że mieszkanie jest inwigilowane.
Utrzymuje się z nauczania języków, nawet wtedy, kiedy wolno jej już publikować pod własnym nazwiskiem. Jest postacią całkowicie niestandardową: będąc żarliwą katoliczką, nie potępia w czambuł wszystkich posunięć władzy, szczególnie tych z dziedziny polityki społecznej. Pozostaje wrażliwa na nędzę i sytuację kobiet. Stara się zachować niezależność, przez co czasem naraża się środowisku literackiemu i opozycji demokratycznej, jak wtedy, kiedy nie podpisała Listu 34, uznając go za wyraz bezsilności. Okna jej lokum wychodzą na zajezdnię tramwajową, gdzie dzisiaj wisi tablica z fragmentem jej wiersza Rozstrzelano moje serce w Poznaniu, którym upamiętniła Poznański Czerwiec 1956 roku.
Z Poznaniem była związana do ostatniej minuty swojego życia, nie był jednak jej domem, ten zostawiła w Litwie i Łotwie. „W Poznaniu na wygnaniu” – pisała o nim z czułością ta wieczna cudzoziemka.
To tutaj, mniej więcej od roku 1966, zaczęła „odchodzić w tło”, jaskra zjadała jej wzrok aż do całkowitego ociemnienia. Niedołężniejąc, przez lata korzystała z opieki organizowanej przez przyjaciół, kardynała Wyszyńskiego i władze miasta, które dbały zwłaszcza o wikt poetki w epoce pustych półek. Studentki pomagały jej pisać listy i wiersze, czytały jej na głos książki, wychodziły z nią na spacery. Była dla nich okropna: despotyczna i niemiła, ale miała w sobie też coś takiego, co powodowało, że zafascynowane jej osobowością studentki nie opuszczały jej, choć mogły.
7 grudnia 1981 roku, niecały tydzień przed stanem wojennym, Iłłakowiczówna w różowej podomce odebrała przy Gajowej 4 doktorat honoris causa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Szacowne grono w profesorskich togach wybrało się do niej, wiedząc, że wyprawa na uniwersytet byłaby już ponad jej siły. Nigdy nie pozwoliła przenieść się do szpitala czy domu opieki, żyła po swojemu i tak samo umarła, kiedy 16 lutego 1983 roku zamknęła oczy w swoim pokoju na Jeżycach. Poznań pożegnał ją w hallu Muzeum Narodowego, gdzie trumnę z jej ciałem wystawiono na widok publiczny. Zgodnie ze swoją wolą pochowana została jednak na warszawskich Powązkach, obok siostry i siostrzenicy. Jarosław Maciejewski powiedział nad jej grobem: „Odszedł od nas słowik litewski”.
Korzystałam z książki Joanny Kuciel-Frydryszak „Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie”.