Weekendowa Wielkopolska
autorski cykl Piotra Libickiego
Ludwikowo (Gmina Mosina)
25 km od Poznania
~ 35 min samochodem
~ 20 min pociągiem (do Mosiny)
Najpierw jest trudnej urody Mosina. Potem kilka domków przed lasem. A potem las. I kiedy asfaltową drogą wzdłuż ściany lasu wjeżdżam na wzniesienie, staję oszołomiony. Oto, zaledwie po chwili podróży z Poznania, trafiam do górskiego uzdrowiska, gdzie czas wciąż płynie rytmem zabiegów medycznych, okresowych rodzinnych wizyt i ożywczych spacerów po okolicy. Jestem na Czarodziejskiej Górze, w Ludwikowie.
Kiedy do przeglądarki wpisuję niemiecką nazwę miejscowości – Ludwigshöhe, otrzymuję odpowiedź, że to szczyt w Alpach Pennińskich, części Alp Zachodnich. Leży na granicy między Szwajcarią a Włochami, na wysokości 4341 metrów nad poziomem morza. Myślę sobie, że to nie jest zupełnie przypadkowe, bo choć szczytu przykrytego lodowcem nie dostrzegam (z pewnością jest gdzieś tam za gęstym lasem), to dawny budynek sanatorium jednoznacznie wskazuje, że jestem u podnóża Alp.
Ludwikowska Góra (112 metrów nad poziomem morza), jako miejsce z krajobrazowym i zdrowotnym potencjałem, odkryta została dla szerokiego grona odbiorców z końcem XIX wieku na fali powszechnej w Europie mody na podmiejskie miejscowości wypoczynkowe i uzdrowiskowe. W krótkim czasie, około 1900 roku, na szczycie góry stanął budynek domu kuracyjnego w popularnym dla takich obiektów stylu szwajcarsko-tyrolskim, nakryty wysokim skośnym dachem z szerokimi okapami i elementami misternej snycerki – zwieńczeniami, wspornikami i licznymi drewnianymi balkonami. Inicjatywę podjęło odpowiednie stowarzyszenie – Geselschaft Luftkurort und Villendanlage Ludwikshöhe. Na starym zdjęciu widzimy jeszcze drewniane werandy północnej strony budynku, a na innym taras z pięknym widokiem na górską okolicę i schowane za świerkami w dole jezioro oraz wczasowiczów i wczasowiczki w pięknych stylowych strojach. Są wśród nich dwaj młodzi ludzie, kuzyni, Hans Castorp i Joachim Zimssen, którzy już od pewnego czasu przebywają w uzdrowisku.
Hans Castorp pochylony patrzył przez bladą szybę na pusty szkielet Joachima. (…) Obszar płucny był jasny, ale można było rozróżnić jakieś żyłkowanie, ciemne plamy i czerniawe zygzaki*.
Ludwikowo, choć chętnie odwiedzane przez niedzielnych turystów, było przede wszystkim miejscem przeznaczonym dla cierpiących na choroby płucne pacjentów. Byli to najczęściej mieszkańcy miast, których zdrowie rujnował intensywnie rozwijający się przemysł i fatalne w konsekwencji miejskie powietrze. W sanatorium powietrze było krystalicznie czyste i działało jak balsam na zniszczone płuca. W efekcie najważniejszym obowiązkiem pacjentów w rozkładzie dnia było wdychanie doskonałego, górskiego powietrza. Spędzali więc godziny na „werandowaniu”, na spacerach lub w „leżalniach” – drewnianych pawilonach usytuowanych w ogrodzie. I takie zachowały się w Ludwikowie. Ta bardziej dekoracyjna o ażurowej, koronkowej strukturze powstała około 1900 roku, ta prostsza około dziesięciu lat później.
Udał się jednak na górę w towarzystwie Joachima i wielu innych pacjentów, bo zebranie towarzyskie na dzisiaj było skończone i rozchodzono się na balkony i do leżalni, aby odbyć jeszcze wieczorne werandowanie. (…) te najważniejsze godziny werandowania, uświęcone przez regulamin sanatorium.
Po pierwszej wojnie światowej sanatorium przeszło w zarząd Okręgowego Związku Kas Chorych w Poznaniu. Przyjęło nazwę Staszicówka w powiązaniu z Górą Staniszica, jak również zaczęto nazywać Ludwikowską Górę. W starym budynku sanatorium – całe założenie w tym czasie radykalnie rozbudowano – mieściło się wówczas sto dziesięć łóżek, dwie jadalnie oraz wielka sala rekreacyjna z biblioteką, bilardem i stolikami do gier towarzyskich. Staszicówka była doskonale wyposażona. Kuracjuszy traktowano tu odmą, złotem, tuberkuliną, solami metali ciężkich i lampą Vassely’ego – jak informuje nas folder reklamowy sanatorium z 1935 roku.
Procedura badania, niezależnie o wyników, sprawia paniom wielką przyjemność. (…) pani Redisch z Poznania, u której podejrzewano gruźlicę kręgosłupa, musi co tydzień przez dziesięć minut maszerować nagusieńka po pokoju, tam i z powrotem, przed radcą Behrensem.
W jednym z najefektowniejszych budynków powstałych w okresie międzywojennym – rasowo modernistycznym i dobrze odnowionym w ostatnich latach – znalazł się odział żeński na siedemdziesiąt łóżek. „Budynek ten panuje nad okolicą, mając ku południowi i południowemu zachodowi rozległą na dziesiątki kilometrów panoramę” – pisano w tym samym międzywojennym folderze. W niedalekiej odległości stanęła willa dyrektora sanatorium w stylu, jak przystało na ówczesną modę, dworkowym z kolumnowym portykiem od ogrodu.
Ale kiedy wyszedł z lasu, przystanął, zaskoczony przepiękną scenerią, która otworzyła się przed nim – zacisznie zamkniętym krajobrazem o kojących, a zarazem wspaniałych zarysach.
W końcu dzika górska przyroda, która od samego początku była częścią przepisanej niegdyś kuracjuszom terapii. Szlakiem ich spacerów schodzę ścieżką na północ od głównego budynku, w dół, dziś mocno zarośniętą i dziką. Trafiam po drodze na resztki schodów i pozostałości oświetlenia. Wielkopolskie Centrum Pulmonologii i Torakochirurgii, które kontynuuje w Ludwikowie misję leczenia tych, którzy cierpią na choroby klatki piersiowej, utraciło najwyraźniej wiarę w potężną leczniczą moc przyrody. A przyroda jest tu wspaniała!
Jej atrakcyjność zawdzięczamy lodowcowi skandynawskiemu, który przez ponad milion lat pokrywał tę okolicę. Ustąpił niedawno, kilkanaście tysięcy lat temu, piętrząc malowniczo teren w formę tak zwanej wysoczyzny morenowej, porozcinanej rynnami, którymi pierwotnie płynęły podlodowcowe rzeki. Ostatecznie po rzekach pozostały jeziora. Te dawne czasy pamięta reliktowa roślina – zimoziół północny i głazy narzutowe, przyniesione na barkach lądolodu z dalekiej Skandynawii. Za jednym z nich, poświęconym profesorowi Adamowi Wodziczce, zanim wkroczę w pełni w królestwo poglacjalnej przyrody, odbijam w drugą ścieżkę w prawo, do dawnej stacyjki kolejowej.
Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce. Hans Castorp usłyszał, jak wywoływano na peronie Davos-Wieś.
Ludwigshöhe, a potem Osowa Góra – taką nazwę nosiła stacyjka, z której od 1912 roku można było z jednej strony dotrzeć do sanatorium, z drugiej po prostu na niedzielny spacer „po górach”. Jeszcze po drugiej wojnie światowej, w okresie wakacji, zajeżdżało tu nawet siedem pociągów dziennie z wczasowiczami, kuracjuszami lub ich rodzinami. W zimie z pociągu korzystali nawet narciarze, którzy w latach 50., 60. i 70. XX wieku intensywnie szusowali po stokach sąsiadującej z Ludwikowską Górą Osowej Góry, trzeciego do wysokości szczytu w okolicach Poznania.
… i tam sunął spokojnie po lśniących pochyłościach sypkiego śniegu, na wysokości dwóch tysięcy metrów, skąd przy jasnej pogodzie roztaczał się daleki, wzniosły widok.
Ostatni pociąg wjechał na podupadłą już stacyjkę 1 października 1999 roku, a w 2006 roku pięciokilometrową linię Puszczykowo-Osowa Góra wykreślono ostatecznie z ewidencji PKP. Mały, zrujnowany i niestety kompletnie zapomniany budyneczek dworca pamięta czasy cesarza Wilusia, o czym przekonują nas pamiątkowe kartki pocztowe z uzdrowiska.
Zapominam na jakiś czas o sanatorium, które zostawiam coraz dalej za sobą, obieram oznaczony czerwony szlak i daję się nieść ścieżce w głąb liściastego lasu. Już po chwili mijam niewielkie jezioro o idealnie owalnym kształcie, jakby wybrane łopatką przez wielkoluda – tego samego, który rozrzucił granitowe głazy – to jezioro Kociołek. Jak naprawdę powstało? W lądolodzie było wiele szczelin, więc spadająca z dużej wysokości woda uderzała z impetem w ziemię, tworząc zagłębienia. Do tego dochodził ruch wirowy wody, nadający obniżeniu idealnie owalne krawędzie. Taki podlodowcowy kocioł pozostał i w tym miejscu, nazwano go pieszczotliwie Kociołkiem.
Przeszedł nad strumieniem, przeciął wąski tor kolejki, dostał się na szeroką, bezplanowo zabudowaną drogę, zboczył z niej wkrótce i wybrał polną ścieżkę, która tylko na krótkiej przestrzeni biegła równo, a potem skośnie i dosyć stromo wznosiła się w górę po prawym zboczu.
Idąc niebieskim szlakiem, muszę dobry kilometr za jeziorem Kociołek odbić najpierw w szeroki trakt w lewo, zmieniając szlak na czerwony, a potem po kilkuset metrach, wciąż szlakiem czerwonym – w wąską ścieżkę w prawo, która po chwili prowadzi mnie opadającym w prawo do jeziora zboczem. Co jakiś czas między drzewami odsłania się mglista w jesienny dzień perspektywa na zlaną w jedno taflę jeziora i nieba, a na nich skrzeczące niemiłosiernie i zrywające się do lotu dzikie gęsi. Po kolejnych dwudziestu minutach forsownego marszu docieram do drewnianego tarasu. Gdybym nie wiedział, czego się spodziewać, po raz kolejny stanąłbym oniemiały. Z rozwiewających mgieł wyłania się wyspa, a na niej ujęte w kadr ciemnej, późnojesiennej zieleni ruiny gotyckiego zameczku.
Koło południa słońce, na wpół przebijając się przez mgłę, starało się ją rozpuścić w błękicie. (…). Z Berghofu było tylko kilka minut drogi w dół do domku z drzwiami obrosłymi winem.
To tak naprawdę Tytus Działyński jako pierwszy, w pierwszej połowie XIX wieku, odkrył wspaniałość i urok tego miejsca – okolic polodowcowego jeziora Góreckiego, które pozostało z podlodowcowej rzeki. Odkrył je nie dla szerokiej, miejskiej publiczności i cierpiących na gruźlicze przypadłości pacjentów, ale dla siebie i ukochanej, znacznie młodszej siostry Klaudyny Działyńskiej. Myślał najpierw samemu tutaj, na wyspie, zamieszkać. Ostatecznie jednak w 1825 roku ofiarował zameczek siostrze i szwagrowi, Bernardowymi Potockiemu, samemu wybierając nie mniej gotycki i nie mniej romantyczny Kórnik. „Nowożeńcy po ślubie, konno prosto z kościoła odjechali do Trzebawia, gdzie zamieszkali na pięknej wśród jeziora wysepce” – napisał dawny kronikarz. Czy mogło być coś bardziej romantycznego w epoce mickiewiczowskich ballad i romansów?
Zameczek w stylu neogotyku angielskiego składał się z dwóch skrzydeł i wieży. Na wysokim parterze znajdowała się sień, klatka schodowa, dwa lub trzy pokoje oraz gabinet w wieży. Na piętrze umieszczono sypialnie. Liczne przewody kominowe do pieców i kominków świadczą, że można w nim było przetrwać w chłodne jesienne wieczory, a nawet zimy. Czy młodzi rzeczywiście w nim zamieszkali? Trudno rozsądzić. Być może nieodległy dwór w Trzebawiu okazał się znacznie wygodniejszy. Ostatecznie zameczek spotkał los jeszcze bardziej romantyczny, niż się można było spodziewać. W okresie Wiosny Ludów 1848 roku Prusacy uznali, że na wyspie znajduje się kwatera powstańców i wystrzelili pocisk, który strzaskał mury, zamieniając zameczek w romantyczną ruinę, którą jest do dziś. Sami bohaterowie tej historii już wcześniej, bo w okresie powstania listopadowego, wyjechali z Wielkopolski do Warszawy i nigdy tu nie powrócili. On walczył w powstaniu z bronią w ręku, ona niosła pomoc rannym powstańcom, opatrując ich w lazaretach. „Ta kobieta godzi z rodzajem ludzkim i może natchnąć znów wiarę w cnotę i dobroć na ziemi” – pisał o Klaudynie Adam Mickiewicz. Zmarła na emigracji w Szwajcarii w wieku zaledwie trzydziestu pięciu lat.
Prawie wszędzie widać granicę drzew niezwykle ostro zarysowaną: kończą się świerki, a z nimi kończy się wszystko; nie ma już nic, tylko skały, jak widzisz. A tam masz nawet lodowiec – na prawo od Schwarzhornu.
Ale okolica jeziora Góreckiego ma też swoją ciemną historię. W zimie, z miejsca, gdzie jezioro załamuje się wpół, widać na wzniesieniu po drugiej stronie dom, a właściwie rezydencję. Choć prosta w formie ma swoją skalę i okazałość – powściągliwą okazałość faszystowskiej architektury. Jak się okazuje, urok okolic i samego Jeziora Góreckiego odkrywali również zbrodniarze. Bo choć z zimną krwią potrafili mordować, ulegali pięknu przyrody.
Arthur Greiser, namiestnik Kraju Warty, jakim stała się w czasach niemieckiej okupacji Wielkopolska z przyległościami, zapragnął w tym dziewiczym i niezbyt oddalonym od Poznania zakątku wznieść swoją wiejską rezydencję. Stanęła w 1941 roku za kwotę dwóch milionów ówczesnych marek. Z jej okien w zimowe dni Greiser podziwiał romantyczną wyspę na Mariasee, gdyż taką nazwę Jezioro Góreckie otrzymało na cześć żony namiestnika. Ostatnie przyjęcie odbyło się tu 12 stycznia 1945 roku z okazji wizyty w Poznaniu Ericha Neumanna, sekretarza stanu w Ministerstwie Propagandy i Oświecenia Publicznego III Rzeszy. Wznoszono toasty za zwycięstwo Niemiec i Führera. Dziesięć dni później Armia Czerwona rozpoczynała szturm na Poznań. Greiser został złapany już na ternie Niemiec i postawiony przed sądem. Za liczne zbrodnie został skazany na śmierć, wyrok wykonano na stokach poznańskiej Cytadeli 21 lipca 1946 roku.
Nie chcę jeszcze mówić o ognisku rozmiękczenia, ale bądź co bądź jest to wilgotne miejsce, a jeżeli powróci pan, mój drogi, tam na dole do dawnego trybu życia, to straci pan jak nic cały płat płuca.
Po wojnie w rezydencji Greisera umieszczono dziecięce sanatorium przeciwgruźlicze. Dopiero około 2000 roku przeniesiono tu z Puszczykowa siedzibę Wielkopolskiego Parku Narodowego z niewielkimi muzeum przyrodniczym. By tam dotrzeć, trzeba wrócić do Ludwikowa i potem drogą przez Mosinę odbić w lewo, do Jezior, bo tak nazywa się miejscowość, a potem wrócić do Poznania przez Komorniki, tak zwaną Greiserówką, betonową drogą, jakie budowano w całej Rzeszy w latach trzydziestych XX wieku.
Dale i wyżyny i wciąż nowe otwierające się samotnie wabiły Hansa Castorpa tak silnie, że narażając się na spóźnienie, spieszył coraz głębiej w dzikie milczenie.
Już przed drugą wojną światową profesor Adam Wodziczko z Uniwersytetu Przyrodniczego dostrzegł konieczność ochrony tutejszego wyjątkowego polodowcowego krajobrazu i wnioskował o utworzenie parku narodowego. Udało się to dopiero po wojnie, w 1957 roku powstał ostatecznie Wielkopolski Park Narodowy o powierzchni ponad siedmiu i pół tysiąca hektarów, obejmujący rozległe tereny pomiędzy Mosiną, Puszczykowem, Stęszewem i Luboniem.
Postanawiam wracać, bo jesienny dzień jest krótki, a nie chciałbym spędzić nocy w górach. Kontynuuję więc spacer, początkowo wzdłuż jeziora, by potem odbić znacznie w gęsty, ale piękny o tej porze kolorowy las. Prowadzi mnie wciąż czerwony szlak, który przy rozwidleniu zmieniam na niebieski i skręcam w lewo. Docieram ostatecznie do znanej mi ścieżki, którą wracam do Jeziora Kociołek, a potem na górę, do znajomego sanatorium. Zostawiam moich towarzyszy, Hansa i Joachima na kolacji w Berghofie, a sam wsiadam do samochodu i wracam do Poznania.
„Wy tego nie rozumiecie – mówił – do tego trzeba mieć za sobą pobyt w sanatorium, ażeby wiedzieć, jak należy postępować.
_____
*Cytowane fragmenty pochodzą z Czarodziejskiej Góry Tomasza Manna