10 września 2025
lajfstajl
muzyka

Sample Poznania

Od Jeżyc, przez Grunwald, po Jeżyce – od lat 90. XX wieku za ścieżkę dźwiękową poznańskich fyrtli odpowiadają raperzy.
tekst REMIGIUSZ RÓŻAŃSKI | ilustracje GRZEGORZ MYĆKA

Rap jest najpopularniejszym gatunkiem muzycznym na świecie, czego dowodzi liczba odtworzeń w serwisach streamingowych – w 2024 roku utwory z pogranicza rapu i R&B odsłuchano ponad trzysta czterdzieści miliardów razy. Styl ten narodził się w latach 70. XX wieku w Stanach Zjednoczonych jako jeden z filarów wyrosłej z afroamerykańskich korzeni kultury hip-hop. Stamtąd przywędrował do Polski, choć jego pierwsze wcielenia znacząco różniły się od rytmów Bronksu. Za naszego pioniera można uznać Franka Kimono, sceniczne alter ego Piotra Fronczewskiego, który za pomocą melodeklamacji parodiował trendy muzyki disco. Z rapem eksperymentowali także punkowcy – piosenka Nie ma ciszy w bloku wyznaczyła wektor artystycznych poszukiwań zespołu Deuter, łączącego gitarowe kompozycje z elementami hip-hopu i funku. Przełom nastąpił w 1991 roku wraz z wydaniem albumu Spalam się Kazika Staszewskiego.

Zasłuchany w utworach amerykańskich tuzów gatunku – Whodiniego, Grandmastera Flasha i Sugarhill Gang – lider Kultu jako pierwszy zaprezentował płytę w całości opartą na rapowaniu i samplowaniu, czyli tworzeniu podkładu muzycznego z próbek dźwiękowych, na przykład fragmentów piosenek.

„Przez wiele lat miałem wrażenie, że w momencie zapadnięcia martwicy u nas, rockowców, w momencie słyszalnego braku świeżości, to właśnie hip-hop był jedynym autentycznym głosem młodego pokolenia. Wyrażał jego bolączki” – przyznał Staszewski w Antologii polskiego rapu. Słowo „bolączki” najtrafniej odzwierciedla młodość Ryszarda Pei Andrzejewskiego, pioniera poznańskiego hip-hopu. Peja wychowywał się na Jeżycach, nazywanych przez siebie rodzimym Bronksem. Wzrastał w ubogiej, robotniczej rodzinie. Zarówno jego matka, jak i ojciec zmagali się z chorobą alkoholową. Będąc zaledwie dwunastolatkiem, został półsierotą. Niedługo potem sam zaczął pić i bratać się z lokalnymi chuliganami.

W 1993 roku wespół z Marcinem Icemanem Maćkowiakiem założył Slums Attack. Duet wprawiał się w rapie, tworząc chałupnicze składanki (popularność hip-hopu wzięła się między innymi z jego dostępności, brak konieczności inwestowania w skomplikowany sprzęt sprzyjał przekraczaniu barier ekonomicznych w muzyce).

Trzy lata później zachęceni sukcesem Alboomu Liroya poznaniacy nagrali półoficjalny debiut Slums Attack, na którym Peja zaprezentował własną wersję kalifornijskiego gangsta rapu.

W opowieściach wychowanka ulicy Staszica, Jeżyce jawiły się jako miejsce złowrogie, gdzie „ucieczka jest jedyną szansą, by ujść stamtąd cały i nieskrojony”. Raper obrazowo, choć z typową dla gatunku przesadą, opisywał niszczejące budynki oraz toczące się przed nimi rozróby, których nieraz był uczestnikiem. Chropowate utwory Pei były jednak nie tyle przechwałkami zakapiora (w każdym razie nie tylko), ile pamiętnikami osoby zmęczonej, poranionej przez los, która nieszczególnie odczuwa potrzebę lukrowania rzeczywistości.

Całonocne libacje, kupa alkoholi
W taki właśnie sposób wykańczam się powoli
Bo kpię sobie z życia i śmieję się ze śmierci
Dalsza egzystencja naprawdę już mnie męczy – rapował w Trudnym dzieciaku.

Peja, jak sam twierdził, „reprezentował biedę”. – „Chyba od początku rzeczywiście chodziło o jakieś tam misjonarstwo. […] Zawsze chciałem się wypowiadać na tematy społeczne, mówić w czyimś imieniu, stać za kimś murem. W wielu utworach zawartych na pierwszych produkcjach występował koktajl emocji, z którymi mogły utożsamiać się blokowe masy. Szybko zorientowałem się, że za sprawą muzyki nie tylko reprezentuję biedę jako społeczność, do której długo przynależałem, ale także stanowię dla niej swego rodzaju nadzieję” – wyznał w rozmowie z Tygodnikiem Powszechnym.

Peja rzeczywiście dawał nadzieję na to, że wyjście nie tylko z biedy, ale również z nałogu jest możliwe – raper od piętnastu lat nie pije, o czym opowiadał chociażby na albumie Reedukacja.

Pokazał także lokalnym nawijaczom, że poznański rap może odbić się szerokim echem w całej Polsce. W końcu album Na legalu? pokrył się platyną, a przeboje takie jak Głucha noc i Jest jedna rzecz, będące skądinąd owocem kontrkultury, weszły do kanonu muzyki popularnej.

Stolica Wielkopolski przemianowana została na stolicę hip-hopu, na czym skorzystał między innymi Piotr Donguralesko Górny. Mieszkaniec Grunwaldu po raz pierwszy chwycił za mikrofon w 1994 roku. „W ósmej klasie szkoły podstawowej dociera do mnie rap. Jeden koleżka przynosi to na piratach, Run-D.M.C. i Ice-T. Nie zakochuję się od razu, nie rozumiem języka. To wszystko jest zupełnie inne, ale zarazem tak pierwotne i podstawowe, że uniwersalne, co potwierdza się zresztą lata później. […] Dostajesz zaaplikowaną rzeczywistość Los Angeles, przerysowaną, jak to u raperów. Jedno wielkie inferno. Podłapujesz dress code, siadasz ze słownikami, próbujesz zrozumieć. Najpierw nieudolnie naśladujesz. Nazywa się to wtedy Rapscallion X, spotyka się czterech chłopaków z jednej szkoły podstawowej i zakłada sobie prywatne LA” – opisywał swoje początki w Antologii polskiego rapu Gural.

Rapscallion X położyło podwaliny pod Killaz Group, czołową grupę gangsterskiego rapu w Poznaniu. Co prawda Donguralesko nie wymachiwał giwerą na okładkach kaset, lecz z bandaną na czole, obwieszony biżuterią wyglądał jak członek N.W.A. W utworach takich jak Blaoew! raper z Grunwaldu szafował imionami gangsterów, podkreślając swoje gatunkowe upodobania. Nie wszyscy słuchacze docenili ten wizerunek, zarzucając przedstawicielom Killaz Group małpowanie zachodnich wzorców. Dlatego muzyka Donguraleska – znanego także pod fantazyjnymi pseudonimami Giovanni Dziadzia, Osieroconych Płyt Selektor i Hardcorowy Papa – trafiła pod strzechy, dopiero gdy rozpoczął solową karierę. Jego albumy Opowieści z betonowego lasu i przebojowy Drewnianej Małpy Rock były przykładem wzorowego braggadocio (hip-hopowych przechwałek, często spotykanych podczas bitew rapowych) oraz nietuzinkowej słownej żonglerki. Przecież jak rapował kilka lat później w utworze El Polako:

To jest proste, mam bity polskie, mam rymy swojskie
Jak DJ rządzi woskiem, Gural rządzi tym, co szorstkie.

Donguralesko różnił się od Pei skłonnością do eksperymentów. Dowiódł tego album Totem leśnych ludzi, na którym wcielił się w szamana z miejskiej dżungli.

Raper wciąż patrzył na świat z punktu widzenia człowieka ulicy, wychowanego wśród blokowisk i będącego z chuliganerią za pan brat. Jednocześnie jednak dał wyraz swojej fascynacji mistycyzmem, antropologią i filozofią. Taki utwór Zanim powstał totem jest przecież arcydzielną zabawą z motywami religii blisko- i dalekowschodnich, w którym Giovanni Dziadzia cofa się o milenia, by opisać własną wizję powstania ludzkości. Płyta z miejsca trafiła na szczyt OLiS (zestawienia najpopularniejszych wydawnictw muzycznych prowadzonego przez ZPAV).

Różnorodność poznańskiej sceny rapowej bywała przedmiotem kontrowersji. Dość powiedzieć, że to nad Wartą rozgorzał spór o to, czym jest prawdziwy hip-hop. Przyczyną tego był sukces wytwórni UMC Records, założonej przez sąsiada Pei z ulicy Staszica Remigiusza Łupickiego i Dominika Urbańskiego. W mieście kojarzonym dotychczas z chuligańskimi wersami, do głosu zaczęli dochodzić raperzy pokroju Meza i obornickiego składu Ascetoholix, rozsławieni kolejno singlami Aniele oraz… Suczki (chcąc nie chcąc był to przebój dyskotek początku milenium).

Dziś przecinanie się rapu i popu jest na porządku dziennym, lecz wówczas swobodniejsze podejście do nawijania potraktowano jako zdradę kultury. Gatunkowi puryści stwierdzili, że twórczość reprezentantów UMC Records to nie jest hip-hop, tylko hip-hopolo.

„Bardzo przeżyłem tę nagonkę, rany były głębokie. Ja nie uważałem, że my coś źle robimy, przeciwnie – byłem pewien, że jesteśmy lepsi od reszty rapowej sceny. Bo to nas grają w radiu i telewizji, bo to my zdobyliśmy popularność” – stwierdził na łamach Newonce Remigiusz Łupicki. Z łatką persona non grata szczególnie trudno było się pogodzić Mezowi, który był postacią zasłużoną dla lokalnej sceny: miłośnikiem hip-hopu, organizatorem bitew freestyle’owych i prowadzącym audycję Bless Da Mic w radiu RMI FM. Na szczycie człowiek jest samotny, jak to uczył Guru z Gang Starr.

Hejt, który spadł na UMC Records był o tyle niedorzeczny, że Mezokracja Meza i Apogeum Ascetoholix nie były aż tak popowe, jak sugerowały single, a oferta wytwórni Łupickiego była zdecydowanie niejednorodna. To pod szyldem UMC wydano Poznański czerwiec Przemysława Hansa Frencela z duetu Pięć Dwa. Jeżeli pierwsze płyty Slums Attack można nazwać surowymi, to debiut Hansa prosi się o miano dadaistycznego. Antyestetyczny, brudny i agresywny album wywołał rozbieżne opinie – krytycy byli dla niego bezlitośni, radiowcy tymczasem chętnie puszczali go w eter. W pamięci słuchaczy utkwił przede wszystkim kabaretowy utwór To my!, w którym Hans wraz z Ascetoholix wyśmiewali stereotypy polskości:

Stale bez kasy – to my, Polacy!
Wieczne cwaniaki – to my, Polacy!
Wiesz, co to znaczy – to my, Polacy! – rapował w refrenie Doniu.

Styl Pięć Dwa był niemalże turpistyczny, co podkreślały utwory takie jak Gniew. Bezkompromisowość dębieckich raperów podzielał Wojciech Słoń Zawadzki, który zadebiutował w 2008 roku, czyli momencie, kiedy rodzimy hip-hop znalazł się w impasie. Wówczas wraz z Sebastianem Shellerinim Warzechą założył hardcore’owy skład WSRH (to właśnie stąd wzięła się memiczna Wyższa Szkoła Robienia Hałasu, do której uczęszczała rzesza nastoletnich użytkowników Facebooka).

Rok później Słoń podzielił się ze słuchaczami solowymi Chorymi melodiami, gdzie dał się poznać jako prominent horrorcore’u – gatunku muzycznego żeniącego rap z literaturą grozy.

„Chore melodie nagrywałem, chodząc do roboty. Pracowałem wtedy w pomocy drogowej na centrum telefonicznym. Zwolnili mnie stamtąd mniej więcej miesiąc przed wydaniem płyty. […] czasy były inne, nie zarabiało się z digitalu, tylko miałem karton płyt, po sprzedaniu którego miałem siano na kolejny karton i nadwyżkę, która dokładała mi się do czynszu” – wspominał w książce To nie jest hip-hop. Rozmowy IV Słoń. Szerokie uznanie, jak również komercyjny sukces, przyniósł mu dyptyk Demonologia. „Markiz de Sade poznańskiego rapu” czerpał garściami z klasyki gatunku, odwołując się zarówno do prozy Howarda Lovecrafta, jak i komediohorrorów Sama Raimiego. Ta mieszanka makabry i grozy wprawiła w zakłopotanie niejednego katechetę, lecz miłośnikom mrożących krew w żyłach historii była w to graj.

Wyjście z kryzysu lokalnej sceny rapowej przypieczętowała premiera Jesteś Bogiem Leszka Dawida, filmowej biografii grupy Paktofonika.

W drugiej dekadzie XXI wieku popularność muzyki hip-hopowej nad Wisłą gwałtownie wzrosła, co w dużej mierze było zasługą globalnych trendów, zdefiniowanych przez algorytmy serwisów społecznościowych i platform streamingowych. Nie bez znaczenia była także ewolucja gatunku, który niemalże uniezależnił się od kultury hip-hop, stając się eklektycznym zbiorem inspiracji: od jazzu, przez muzykę elektroniczną, po rock i pop.

Najpopularniejszym poznańskim raperem stał się Łukasz Paluch Paluszak, który, owszem, odwołuje się do tradycji ulicznego rapu, lecz jego melodyjny styl reprezentuje tzw. nową szkołę. Wychowanek Piątkowa nie jest zapatrzony w Stany Zjednoczone, uważnie natomiast przygląda się Francji, gdzie dynamiczne, podszyte mocnym basem utwory porywają do zabawy całe osiedla. Paluch nie kryje się ze swoją blokerską proweniencją, ale nie próbuje nikogo wkręcać, że „reprezentuje biedę”. Wręcz przeciwnie, jak mówił na Kontroli jakości: Paluch to nowy Midas, czego nie nagra – platyna. To nie jest bynajmniej czcze gadanie, dotychczas wyróżniono go jedenastoma platynowymi i dwiema diamentowymi płytami.

W Poznaniu nie brakuje przedstawicieli młodego pokolenia. Jednym z najciekawszych raperów ostatnich lat jest Adi Nowak, który w 2016 roku zadebiutował minialbumem Nienajprawdziwsze. To wydawnictwo odzwierciedla nie tylko zmiany w rapie, lecz także w mieście, które jest jego stolicą.

Kiedy Nowak, jak Peja, opowiada w tekstach o mieszkańcach Jeżyc, mówi nie tyle o chuliganach, ile studentach. Wywrócone zostało także podejście młodych raperów do lokalnej sceny. „Internet wyparł konieczność bycia przyjętym przez lokalną reprezentację kultury jako wymóg do odhaczenia na drodze kariery. Jestem bardziej obywatelem kosmosu niż Poznania. Bardzo fajnie jest tu dorastać i mieszkać, ale trzeba pamiętać, że to nadal spore miasto pełne najróżniejszych ludzi, a to, że kilku z nich wyraża się poprzez rap, nie musi automatycznie krzyżować ich dróg” – tłumaczył w rozmowie z magazynem Red Bull Muzyka Adi. Choć młodzi reprezentanci rapowego Poznania nie nagrywają już wspólnie kilkuminutowych posse cutów, bywa, że łączą się w artystyczne kolektywy, czego przykładem jest Natura2000. Twórczość Azyl, Saburrakapa, Bartika, Kminia i Kosmatego jest zresztą najlepszym dowodem na to, że wielkopolski rap wciąż może nieść ożywczy powiew. Mówiąc klasykiem, jest jedna rzecz, dla której warto żyć: hip-hop!

Polecamy również

Chcesz wiedzieć o wszystkim, co najważniejsze w poznańskiej kulturze?
O wydarzeniach, miejscach, ludziach, zjawiskach, trendach?
Zapisz się do naszego piątkowego dynkslettera!