Weekendowa Wielkopolska
autorski cykl Piotra Libickiego
Jarocin
70 km od Poznania
~ 1h samochodem
~ 1h pociągiem
W tej chwili rozległ się niegłośny trzask, jakby furkot, jak ciężkie westchnienie, i tama rozwaliła się pośrodku, niby pęknięte ciasto. Strumień wody walnął w dół burym, strasznym pasmem – Jarosław Iwaszkiewicz Młyn nad Lutynią.
W zimny, ale słoneczny marcowy poranek, zapowiadający zbliżającą się wiosnę, wsiadam na rower i zajeżdżam na stację. Moim głównym celem jest wieś Wilkowyja, leżąca kilka kilometrów na północ od Jarocina. I młyn w tej wsi. Najlepiej dotrzeć tam koleją, a potem te kilka kilometrów pokonać rowerem. Dlatego już po kwadransie siedzę wygodne w pociągu wraz z dwukołowym towarzyszem u boku. Ach, co to za wspaniały wynalazek ta kolej, tak mocno ostatnio w Wielkopolsce doceniony! Po niecałej godzinie docieram do Jarocina.
„Jarocin wydał mi się czystym, porządnym miasteczkiem. Ulice były wysadzane krategusami, które teraz stały w pełnym, różowym kwiecie. Ściany domków były porośnięte gęstą poroślą winobluszczu” – pisał w swoich Podróżach do Polski Jarosław Iwaszkiewicz. Przyjechał w te strony po raz pierwszy w maju lub czerwcu 1945 roku, a więc tuż po wojnie, zachęcony przez swojego dawnego szofera, Władysława Kuświka.
Był czas Zielonych Świątek, kilku wolnych dni, wiec propozycja, by razem wybrać się w rodzinne strony Władka wydawała się Iwaszkiewiczowi pociągająca.

Młyn nad Lutynią około 1906 roku | foto Muzeum Regionalne w Jarocinie
Ulicą Dworcową, aleją Niepodległości i Sienkiewicza omijam żelazną kładkę nad torami, po której „kroki przechodniów rozlegają się głośno”, by znaleźć się dokładnie na tej samej ulicy Paderewskiego, którą pisarz wraz z towarzyszem spacerowali od dworca w stronę rynku. Nie znajduję jednak w pierwszym momencie ani krategusów (głogów), ani winnej latorośli. Dopiero w dalszej części ulicy pojawiają się pojedyncze drzewa pamiętające tamten powojenny czas, a przy niej nowe chodniki i odnowione domy.
„Na rynku wybrukowanym dużymi, płaskimi kamieniami stoi ratusz, w którego podcieniach mieszczą się różne sklepy towarów krótkich i długich. W kącie rynku widnieje wejście do wspaniałej świątyni. Samotna wieża tego kremowego kościoła dźwiga wielki, czerniawy zegar, który nad sennym miasteczkiem wydzwania godziny dnia i nocy”.
Dziś rynek lśni świeżością po gruntownym remoncie, podcienia mieszczą funkcje magistralne a wskazówki zegara spacerują po odnowionej tarczy. Poza tym wszystko inne pozostaje na swoim miejscu. Nawet senność.
Moim pierwszym planowanym przystankiem jest Park Radolińskich i wspaniała rezydencja właścicieli miasteczka zaraz za rynkiem i kościołem. Docieram tam ulicą św. Ducha, przecinając ukosem niegdyś ruchliwą ulicę Wojska Polskiego. I oto po chwili jestem przed wspaniałym gmachem, jakby żywcem przeniesionym z angielskiego country.




Rezydencja książąt von Radolin w Jarocinie wzniesiona została w latach 1847–1853 w stylu modnego neogotyku angielskiego według projektu Fryderyka Augusta Stülera, ucznia najsłynniejszego wówczas pruskiego architekta Karola Fryderyka Schinkla. Jej fundator, Władysław Radoliński (1808–1879), przedstawiciel starego wielkopolskiego rodu, akcjonariusz Bazaru, jeden z najbogatszych posiadaczy ziemskich w Wielkopolsce, miał okazję poznać angielską architekturę przy okazji wizyty w Anglii w 1840 roku, u boku pruskiego króla Fryderyka Wilhelma III. Krenelażowe zwieńczenia, wysokie maswerkowe okna głównego salonu wychodzące na ogród, a niegdyś także smukłe wieżyczki wieńczące środkową wyniesioną część, tworzyły klimat sielskiej rezydencji. Angielski charakter miał także dwukondygnacyjny hol mieszkalny, stanowiący główne wnętrze pałacu.
Zamknięty neogotyckim sklepieniem na smukłych filarach, wypełniony rodzinnymi portretami, białą bronią i trofeami myśliwskimi – prawdziwa rycerska sala – miał świadczyć o odwieczności rodziny i jej panowaniu na tych ziemiach.
Zaglądam do środka, bo dziś budynek pałacu mieści Muzeum Regionalne, bibliotekę i zapewne inne kulturalne instytucje Jarocina. Nie ma już śladu po Związku Walki Młodych, o którym w 1945 roku wspominał Iwaszkiewicz. Są za to białe, ascetyczne ściany i wielkie fotografie pokazujące pierwotny wygląd wnętrza, gdyż hol spłonął w 1917 roku w wielkim pożarze pałacu.

Pałac Radolińskich w Jarocinie
Radolińscy właścicielami Jarocina pozostawali od 1661 do 1945 roku – najpierw majątku i miasteczka, potem już tylko majątku, przez prawie trzysta lat. W XIX wieku, co wyjątkowe wśród wielkopolskiego ziemiaństwa, ulegli pruskiemu zaborcy. Hugo Radoliński (1841–1917), syn fundatora pałacu, zniemczył się kompletnie w ramach błyskotliwej służby w pruskiej, a potem niemiecko-cesarskiej dyplomacji. Był posłem w Konstantynopolu, a następnie ambasadorem Niemiec w Petersburgu i Paryżu. W 1888 roku otrzymał tytuł książęcy oraz zgodę na zmianę nazwiska na von Radolin. Zmarł w pałacu w Jarocinie krótko przed pożarem 1917 roku. W 1945 roku Radolińscy uciekli do Niemiec przed zbliżającą się Armią Czerwoną.
Czas goni, a moim głównym celem jest przecież młyn w Wilkowyi. Dlatego wracam do ulicy św. Ducha i jadę najpierw chodnikiem z dopuszczonym ruchem rowerowym, a potem już wygodną drogą rowerową ulicy Żerkowskiej. Po kilku kilometrach, za Annopolem, po prawej stronie drogi, widzę tablicę z napisem „Młyn nad Lutynią”. Wąska, asfaltowa droga wprowadza mnie do lasu. W głębokim jarze widzę rzekę, potem czerwony dach i słyszę szum wodospadu. „Po raz pierwszy ujrzałem tę rzeczkę w maju 1945 roku, w parę dni po zawieszeniu broni. Płynęła rączo przewijając się to w tę, to w ową stronę wśród swoich zielonych brzegów. (…). Spojrzałem wyżej. Na pół zakryty zaroślem topól stał tutaj wysoki drewniany budynek” – pisał Jarosław Iwaszkiewicz.

Kościół farny św. Marcina w Jarocinie
Z tym samym, co u Iwaszkiewicza zauroczeniem spoglądam na płynącą przez „szmaragdową dolinę” Lutynię i podchodzę pod odnowiony – a wówczas opuszczony – piętrowy i nakryty nowiutkim czerwonym dachem młyn z kawiarnianym tarasem od strony rzeki oraz mostem przerzuconym nad dolinką. We wnętrzu ujmuje mnie od razu ciepło drewnianego budynku i przyjazne powitanie mężczyzny, który okazuje się opiekunem miejsca z ramienia gminy, bo młyn odnowiony został przez jarociński samorząd. Kilka osób siedzi przy stolikach, a ja wchodzę na piętro i zanurzam się w opowieść o młynie i młynarstwie ujętą w rysunki, zdjęcia, komentarze pod nimi i ekspozycyjne rozprawki.
Młyn w Wilkowyi był jednym z kilku zbudowanych na rzeczce Lutyni. Jego istnienie dokumentuje mapa z 1793 roku wykonana przez Prusaków po przyłączeniu Wielkopolski do Prus po drugim zaborze.
W drugiej połowie XIX wieku stanowił własność rodziny Rybickich. Na pocztówce z 1906 roku widzimy Bolesława Rybickiego z rodziną na kładce przerzuconej przez jaz. Wszyscy szukają wieczności, spoglądając wprost w soczewkę aparatu. Bolesław zmarł w 1919 roku, pozostawiając żonę Stanisławę i pięcioro dzieci, w tym dwóch nieletnich synów. Żona najwyraźniej nie była w stanie poradzić sobie z przedsiębiorstwem i młyn podupadł. Okazję wykorzystał dziedzic pobliskiego majątku w Hilarowie, Niemiec hrabia Gunther von Schweinichen. W 1920 roku zatrudnił mistrza młynarskiego ze Śmigla Józefa Szmytkowskiego, który nie tylko poprowadził firmę, ale jeszcze młyn unowocześnił. Najważniejszą zmianą było zastąpienie drewnianego koła młyńskiego nowoczesną turbiną. Dodatkowo, by młyn mógł pracować efektywniej, spiętrzono rzekę do wysokości czterech metrów. Woda z tym większym impetem obracała turbiną, a przenoszona pasami transmisyjnymi siła jeszcze mocniej wprawiała w ruch żarna. W efekcie młyn przerabiał około trzech ton zboża dziennie.
Kiedy w 1945 roku Iwaszkiewicz ze swoim dawnym szoferem Władkiem Kuświkiem trafił w te strony, młyn już nie pracował. Pisarz zamieszkał u leśniczego w oddalonej nieco od wsi i młyna leśniczówce. To podczas jednego ze spacerów tu trafił, pisząc potem: „Zerwana tama, opuszczony młyn, przepiękne leśne otoczenie podziałało bardzo pobudzająco na moją wyobraźnię”. W 1934 roku zmarł Józef Szmytkowski, a jego obowiązki w młynie przejęli synowie, Wacław i Edmund. Obaj trafili na front, kiedy w 1939 roku wybuchła II wojna światowa. Wacław zginął, Edmund trafił do niewoli, a młyn przejął niemiecki zarządca. Wiosną 1940 roku niesiona rzeką kra naparła tak mocno na tamę, że ta pękła. Po tym młyn już nigdy nie wrócił do życia.
Do Wilkowyi powrócił po wojnie Edmund Szmytkowski z siostrą Florentyną, jednak młyna już nie uruchomił. Zamieniony został na magazyn, służył także jako miejsce wiejskich zabaw, ciesząc się co jakiś czas odwiedzinami tych, którzy Iwaszkiewicza czytali i się nim zachwycili. Byli wśród nich reżyser Andrzej Barański i dziennikarka Irena Rybczyńska-Holland, matka znanej reżyserki. Po latach opuszczenia obiekt przejął samorząd, wyremontował i udostępnił turystom oraz literackim pielgrzymom.
Opuszczam malowniczą dolinę i ulicą Jarosława Iwaszkiewicza dojeżdżam do Wilkowyi. Mijam ceglany kościół, przed którym młodzi chłopcy z Hitlerjugend palili kościelne sztandary i paramenta.
Przejeżdżam mostkiem nad Lutynią i skręcam w pierwszą ulicę w prawo i raz jeszcze w prawo. Potem już trzymam się głównej drogi – Alei Światowego Dnia Roweru – z wydzieloną częścią dla rowerzystów. Nią docieram bezpiecznie do Jarocina. Przy boisku na którym rozgrywa się właśnie mecz rugby (sic!), odbijam w lewo do Parku Radolińskich i przez park docieram z powrotem do miasta. Niestety, w rynku nie znajduję żadnego baru ani restauracji. Krążę więc po bocznych uliczkach i trafiam na ulicę Gołębią, przy której działa Kino Echo. Dla kina zresztą to wielki dzień, bo właśnie uruchomiona została maszyna do popcornu i komisja małych specjalistów-konsumentów dokonuje odbioru. Siadam po drugiej stronie ulicy w przyjemnej City Cafe i zamawiam bajgiel-burgera z kurczakiem i sałatą. Doskonałego w smaku!
Jarocin jest oczywiście w Polsce znany z innego powodu. Tu w latach 80. odbywał się największy festiwal muzyki rockowej w państwach tzw. bloku wschodniego. Dla młodzieży tamtego czasu, wyrastającej w komunistycznej rzeczywistości, był manifestem nieokiełznanej wolności. Skórzane kurtki, irokezy i glany robiły wówczas kosmiczne wrażenie. Koncerty odbywały się w nieistniejącym już amfiteatrze w Parku Radolińskich, między pałacem a malowniczą ruiną gotyckiego kościółka. W tym miejscu znajduje się dziś przestrzenna instalacja, która przywołuje tamten heroiczny dla polskiej muzyki alternatywnej czas oraz przypominająca występujące tu kapele: Republikę, Hey, Izrael, T. Love Alternative, Turbo, Porter Band, TSA… Zresztą Jarocin o tej tożsamości pamięta także licznymi muralami oraz wspaniałym, jednym z najlepszych nowych muzeów jakie w Polsce widziałem, Spichlerzem Polskiego Rocka.

Jeden z murali w Jarocinie
Muzeum znajduje się na narożniku alei Niepodległości i ulicy Poznańskiej, dwa kroki od Gołębiej. Jest chyba jedynym muzeum, za którego drzwiami otwiera się wielki pub pełniący rolę muzealnego holu, co od razu dobrze nastraja, nie mówiąc o świetnej muzyce.
Opowieść o początkach polskiego rocka, narodzinach festiwalu, jego złotym okresie lat 80. i trwaniu po 1989 roku rozgrywa się na dwóch kolejnych kondygnacjach. Przechodzimy przez wnętrza, które czasem przybierają formę festiwalowej polany. Możemy nawet przejść słynną kładką nad torami, którą uczestnicy festiwalu wędrowali ze stacji kolejowej. Są w końcu artefakty w licznych gablotach: kasety, adaptery, wycinki z prasy i całe strony dzienników, rękopisy piosenek, plakaty, niezliczone zdjęcia i filmy, koszulki, przypinki i skórzana kurtka z ćwiekami. No i glany! Po wyjściu z muzeum mam wrażenie, że wszystkie spotkanie dziś przypadkiem w Jarocinie osoby to muzycy rockowi – ochroniarz w muzeum, pan z reklamówką w parku, w końcu barman w pubie. Przecież w Jarocinie to oczywiste.
Po całym dniu łapię pociąg i wracam do Poznania. Wieczorem dzwonię do znajomego, który przez ładnych parę lat był wiceburmistrzem Jarocina i podczas naszej rozmowy o mieście przywołał wspomnienie, jak to dwadzieścia lat temu do miejscowego kina przyjechała Agnieszka Holland. Po spotkaniu, które skończyło się późno w nocy, kazała się zawieść do Wilkowyi, do opuszczonego młyna nad Lutynią. Dziękujemy panie Jarosławie!