Zamek cesarsko-tęczowy

Dawny symbol opresji i obcego panowania nad Poznaniem, jest dzisiaj symbolem otwartości, wolności i różnorodności.
tekst PIOTR KORDUBA | foto MACIEJ KACZYŃSKI

prof. UAM Piotr Korduba jest historykiem sztuki, dyrektorem Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu

 

MIASTOTWÓRCY
autorski podcast Jakuba Głaza
o architekturze i przestrzeni miejskiej Poznania
Posłuchaj!

Nigdy nie byłem w wieży tego zamku. Oglądamy ją codziennie w Poznaniu, ale oglądamy tylko z zewnątrz. Wiemy, że została po drugiej wojnie obniżona, bo jak każda wieża, była symbolem panowania, w tym przypadku Niemiec nad Polską. No więc załatwiam sobie spacer do wieży. Świeżo zatrudniony strażnik prowadzi mnie przez strychy bez końca. Raz nawet otwiera połaciowe okienko i wygląda na zewnętrz, żeby się zorientować nad którą częścią zamku jesteśmy. Wreszcie docieramy. Wieża okazuje się pustym, monumentalnym prostopadłościanem. Obiega ją wąski ganek prowadzący do zegarowni, po którym wspinać się nie mam już odwagi. Na jej ścianach nie ma jasnych piaskowcowych okładzi, jak te na zamkowych elewacjach. Nie ma neoromańskich plecionek i smoków. Widać zwykłe cegły, uzupełnienia i liszaje po wojennych zniszczeniach. A więc jednak pusty, górujący przeszło sto lat nad Poznaniem, nieaktualny symbol? Niekoniecznie.

Dawny zamek cesarza Wilhelma II w Poznaniu to jeden z najciekawszych i ciągle aktualizujących się zabytków architektonicznych nie tylko w tym mieście, ale w tym kraju.

Jest ciekawy nie dlatego, że jest taki duży czy tak artystycznie doskonały, ale dlatego, że przejrzały się w nim dzieje Poznania i Polski, a nawet tej części Europy. Jest aktualny, bo to co się z nim działo i dzieje, jak jest społecznie odbierany, to od zawsze barometr naszej świadomości, aspiracji i lęków oraz stosunku do kulturowego dziedzictwa, także tego trudnego. Tak jest do dziś.

Ogromny czteroskrzydłowy gmach powstał wraz ze stajniami, garażami i ogrodem w pięć lat (1905-1910) i kosztował pięć milionów ówczesnych marek. Zaprojektował go osobisty architekt monarchy Franz Heinrich Schwechten, ten sam który wzniósł stojący do dziś w centrum zachodniego Berlina, częściowo zrujnowany kościół Kaiser-Wilhelm-Gedächtnis. Poznańska rezydencja jest centralnym punktem okazałego i doskonale do dziś zachowanego założenia urbanistycznego tak zwanej dzielnicy cesarskiej, wytyczonej przez świetnego urbanistę Josepha Stübbena, autora przebudowy między innymi Kolonii. Całość była pomyślana nie tylko jako reprezentacyjna dzielnica, ale przede wszystkim jako propagandowy symbol pruskiego panowania w Poznaniu i w Wielkopolsce, przyłączonych do Cesarstwa Niemieckiego w trakcie drugiego rozbioru w 1793 roku. Podobna w symbolice rezydencja istnieje w Strasburgu, stolicy także anektowanej przez cesarstwo Alzacji-Lotaryngii, ale jest dla mieszkańców tego miasta do dziś ciałem obcym.

Tymczasem w Poznaniu, gdzie powszechnie używa się określenia zamek cesarski lub niemal pieszczotliwie „zamek Wilusia”, antypatia taka nie jest na co dzień zauważalna. Jak to się udało?

Utrzymany w neoromańskim stylu, złożony z architektonicznych cytatów z zabytków Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, choć wyposażony w centralne ogrzewanie, windy i zaawansowane systemy wentylacji, miał udawać, że stoi tu od wieków. Był „brakującym zabytkiem” przekonującym o rzekomo pradawnej przynależności tych terenów do germańskiego świata. Wznoszący go polscy robotnicy mieli przy pracy powtarzać wierszyk:

Wiluś Zamek buduje
No i cóż nam z tego
Przyjdziemy kiedyś do gotowego

W istocie szybko się tak stało i rezydencja została wraz z odzyskaniem niepodległości przejęta z przeznaczeniem na poznańską siedzibę prezydentów RP, a częściowo dla potrzeb świeżo utworzonego Uniwersytetu Poznańskiego, którego pierwszy rok akademicki inaugurowano właśnie w dawnej sali tronowej Wilusia. Gdy więc polscy prezydenci i inni dygnitarze przebywali na pierwszym piętrze pośród dawnych cesarskich mebli i dzieł sztuki, studenci na dole odbywali zajęcia i pracowali w laboratoriach. To właśnie w zamku studiowali Marian Rejewski, Jerzy Różycki i Henryk Zygalski – kryptolodzy, którzy złamali kod niemieckiej maszyny szyfrującej „Enigma”.

Instalacja uniwersytetu w zamku i w sąsiednich okazałych gmachach dawnej cesarskiej dzielnicy, była najtrafniejszym gestem polonizacji tej budowli i otoczenia.

O wiele mocniejszym niż powierzchowne próby „odniemczania” samego gmachu, jak te z okazji wizyty prezydenta Ignacego Mościckiego na Powszechnej Wystawie Krajowej 1929 roku. Z Sali Tronowej usunięto wówczas tron cesarza Wilhelma II, a na jego dawnym zaplecku powieszono portret Józefa Piłsudskiego i jak informował ówczesny „Światowid”: „W ogóle cała sala tronowa przybrała teraz inny, sympatyczniejszy dla Polaków charakter”, choć przecież wokół nadal stały w wielkiej liczbie neoromańskie krzesła specjalnie zaprojektowane i wykonane dla cesarza.

Adolfa Hitlera nigdy w zamku nie było, ale to właśnie dla niego zaczęto go wiosną 1940 roku przebudowywać. Inwestycję znów konsultował „osobisty” architekt, tym razem Albert Speer, a prace znów wykonywali polscy robotnicy (także przymusowi). Czy coś wtedy rymowali – nie wiemy, ale zatrudniano ich aż do 1944 roku, a pierwotny kosztorys przebudowy, szacowany tym razem na niecałe pięć milionów marek, został przekroczony pięciokrotnie! W efekcie tych przekształceń, zachowując zewnętrzną architekturę, niemal całkowicie usunięto neostylowy wystrój wnętrz, wprowadzając w jego miejsce typową dla reprezentacyjnych nazistowskich budynków imperialno-klasycyzującą estetykę.

To wtedy pojawiły się boazerie nawiązujące do wystroju luksusowych transatlantyków, marmurowe posadzki ze skamielinami, piaskowcowe okładziny ścian w różne desenie i kryształowe lampy wiedeńskiej firmy Lobmeyr, w której do dziś zamawia się klosze, gdy któryś się stłucze. Inscenizowane pomieszczenia przypominały te z berlińskiej Nowej Kancelarii Rzeszy, a poruszanie się po nich było obliczone na stopniowanie wrażeń, budowanie respektu czy wręcz strachu wobec władzy. Przybywający do zamku mieli wysiadać z aut w wielkiej przejazdowej sieni, a następnie udawać się przez ciągi schodów i pasaży – raz ciemnych, innym znów razem zalanych światłem – przy wtórze nieusuwalnego echa własnych kroków, na przykład do gabinetu Hitlera o powierzchni stu trzydziestu metrów kwadratowych i ścianach z szarawego marmuru.

Te wnętrza stanowią najpełniej dziś zachowany zespół oficjalnych pomieszczeń nazistowskiej władzy. Wielokrotnie były więc filmowym planem, między innymi gotową scenografią do „Sensacji XX wieku” Bogusława Wołoszańskiego.

Arthur Greiser, znienawidzony w Poznaniu nazistowski namiestnik Kraju Warty, w zamku urzędował i mieszkał. Trudno się więc dziwić, że choć uszkodzony wojennymi działaniami w niewielkim stopniu, stał się przedmiotem tyleż gwałtownych, co krótkotrwałych społecznych nacisków na jego rozbiórkę. Pośród wielu realnych argumentów za jego pozostawieniem i kilku legendarnych, przeważył poznański pragmatyzm – po co rozbierać, skoro może się przydać. Oswajano tę decyzję zaleceniami jego przebudowy, kolejnej polonizacji, ale ostatecznie nie odbudowano jedynie kilku wertykalnych elementów, w tym wspomnianej głównej wieży, płasko ją ucinając, jakby dając jej samej do zrozumienia – już nigdy nie odrośniesz! Póki co gest ten się spełnia, choć poważne pomysły odbudowy wieży pojawiły się dwukrotnie. Najpierw w PRL-u, kiedy proponowano nowoczesną jej formę i drugi raz wokół jubileuszu stulecia budowli, kiedy oczekiwano pełnej rekonstrukcji.

Niezburzony zamek na krótko znów przejął Uniwersytet Poznański, ale wkrótce jego miejsce zajęły władze miasta lokując tu tak zwany Nowy Ratusz. Jednak ważniejsza zmiana lokatora zaszła w 1962 roku, kiedy cesarski kompleks został oddany dla potrzeb tworzonego Pałacu Kultury.

To był drugi, kluczowy dla zbudowania jego społecznej akceptacji, gest. Z budowli kojarzonej negatywnie, estetycznie identyfikowanej z kulturą zaborcy i okupanta, stawał się publicznie dostępną przestrzenią. Nie złowrogim urzędem, ale instytucją edukacji i rozrywki, przez której majestatyczne schody i pasaże dekadami przemieszczały się pokolenia poznańskich dzieciaków i młodzieży. To między innymi dzięki tej powszechnej dostępności, zamek nie obrósł sensacyjną, potoczną wiedzą i spiskowymi teoriami, każdy bowiem mógł zweryfikować swoje o nim wyobrażenia, wejść do środka, zbudować własne wspomnienia. Pamięć indywidualna zastąpiła zbiorową.

„Na historię nie ma się co obrażać, a faktów nie zmienimy: tak, to jest była rezydencja cesarska. Dziś i tak brzmi to lepiej niż Pałac Kultury” – pisano na łamach „Gazety Poznańskiej” w 1995 roku. Transformacyjny przełom odmienił też pozycję zamku. Swoistej dekomunizacji jaką było przemianowanie instytucji na nowocześniej i „zachodnio” brzmiące Centrum Kultury „Zamek”, towarzyszyły debaty jak odnowić budowlę i ją utrzymać. Propozycje padały przeróżne: i w duchu lat dziewięćdziesiątych (zamek trzeba sprywatyzować), i surrealistyczne (zamek trzeba odnowić z niemieckich środków publicznych, jako wyraz troski o niemieckie dziedzictwo poza granicami).

Egon Naganowski, znany krytyk literacki i tłumacz, nawoływał na łamach „Gazety Poznańskiej” by wydzierżawić zamek Niemcom za cenę kosztownego remontu, aby stworzyli tu jedyne w Polsce centrum kultury niemieckiej.

Późne lata dziewięćdziesiąte i zbliżający się jubileusz stulecia zamku były okresem, kiedy Poznań szczególnie się z nim zaprzyjaźniał, przyrastała jego akceptacja, wzrastało zaciekawienie jego historią. Dosadnie wyraził to Sławomir Leitgeber, rocznik 1921, regionalista i potomek zasiedziałej wielkomieszczańskiej rodziny pisząc w 1996 roku w „Dzienniku Poznańskim”, że dla generacji jego ojca i jego samego, zamek był najdobitniejszym symbolem niemieckiego panowania nad miastem, zniewolenia i pruskiej pychy, „przemija jednak postać świata, mijają, przynajmniej bledną resentymenty i uprzedzenia, opada temperatura nastrojów i uczuć wrogości. Dziś na Zamek spojrzeć możemy innymi oczyma. Wrósł w panoramę miasta, które bez niego trudno sobie wyobrazić”.

Przy okazji jubileuszu apelowano do mieszkańców Poznania o informacje o dawnym wyposażeniu rezydencji, zarówno tym z czasów cesarza jak i z okresu okupacji. W efekcie odzyskano wiele historycznych mebli.

Jeden z mieszkańców odniósł nawet fragmenty oficjalnej zastawy stołowej, wykonanej dla rezydencji Adolfa Hitlera. Po wojnie jako młody chłopak wyniósł ją ze splądrowanego zamku, a potem przez wiele dekad, niczego nieświadomy, spożywał na niej wraz z rodziną wigilię. Wtedy też wróciła sprawa wieży, której obudowę na stulecie obiecywali dyrektorzy Centrum Kultury „Zamek”. Sprawę zaczęto postrzegać w szerszej perspektywie akcesji Polski do Unii Europejskiej. Jeden z poznaniaków skierował w 1994 roku list do „Dziennika Poznańskiego”, w którym wprost pisał: „Uważam zatem, iż dalsze zwlekanie z odbudową szczytu wieży głównej zamku jest czymś ze wszech miar nagannym, świadczącym bardzo źle o architektach poznańskich i niestety władzach miejskich. […] Dlatego w sytuacji, kiedy staramy się o wejście do Unii Europejskiej wszystkie zabytki o proweniencji zachodniej i rzymskiej powinny być z pietyzmem rekonstruowane”.

„Czarna dziura”, jak nazywano zamek przed remontem, ustąpiła około 2000 roku jasnym piaskowcowym elewacjom. Wtedy zamek stał się nie tylko jeszcze mniej złowrogi, ale też ujawnił niewidoczne wcześniej architektoniczne detale – plecionki, smoki i inne. Zadziałał opisywany przez socjologa Marka Krajewskiego mechanizm „magicznych właściwości substancji kryjącej”. W tym przypadku nie tyle farba, co odczyszczenie, utożsamiane z pożądaną do dziś w Poznaniu wartością Ordnungu, nadało budynkowi nową jakość wizualną i uczyniło go widzialnym dowodem rewitalizacji miejskiej przestrzeni.

Niedługo potem, w latach 2010-2013, przeprowadzono wielką modernizację wschodniego skrzydła zamku, w tym przebudowano kompleks Sali Wielkiej – głównej sali widowiskowej Centrum Kultury „Zamek”. A już całkiem niedawno (2018-2020) dokonano szeroko zakrojonych prac konserwatorskich w reprezentacyjnych, historycznych wnętrzach zachodniej części. Konserwacji poddano przeszło trzy tysiące metrów kamiennych ściennych okładzin, niewiele mniej kamiennych posadzek, boazerie, ponad dwieście kinkietów i dwanaście żyrandoli.

Prace ujawniły rzeczywistą jakość wystroju wnętrz, różnorodność i szlachetność użytych materiałów. Słusznie nie poddano ich jednak muzealizacji, ale profesjonalnie i bez zatajania historii, opisano.

Służą więc nadal centrum kultury, należąc jednocześnie do tak zwanego kłopotliwego dziedzictwa. Na jednej z tabliczek czytamy: „Pokój jesionowy – przedpokój przed sypialnią Adolfa Hitlera”. Żadnych pielgrzymek neonazistów tam nie ma, często za to bywają polscy i zagraniczni goście, na krótkiej, nie tylko regionalnej, lekcji historii.

„Gargamel”, jak o nim mówi spora część poznaniaków, to inny poznański zamek. Zaczęto go wznosić w roku jubileuszu stulecia zamku cesarskiego, zaledwie kilometr od niego. „Gargamel” to w rzeczywistości zamek zbudowany współcześnie, bez związku z bliżej nieznaną historyczną formą stojącej w tym miejscu rezydencji króla Przemysła II. To swobodna, autorska kompilacja motywów architektonicznych, fantastyczna wizja zamku. Brzmi znajomo? Tak, bo tym samym opisem można by przecież opatrzeć zamek cesarski. Choć deklarowaną intencją Komitetu Odbudowy Zamku Przemysła II i jego sympatyków było podkreślenie stołeczności Poznania, nie kryto, że wysoka wieża, której pierwotnej skali nie da się w żaden sposób wiarygodnie określić, miała na celu zdominowanie istnienia w mieście zamku cesarskiego. Zbudowano więc w centrum miasta inny „brakujący zabytek”, tym razem polski. Póki co, kiepsko udaje, że stoi tu od wieków, ale wycieczki szkolne słyszą, że „to jest zamek króla Przemysła II”.

„Geje precz od krzyży” – tak w 2007 roku protestowano, jak relacjonowała „Gazeta Wyborcza”, przeciwko Marszowi Równości, który miał ruszyć w pobliżu słynnego pomnika Czerwca 1956, położonego obok zamku.

Tymczasem lata mijały, miasto się zmieniało i od końca 2022 roku cesarskie garaże stały się siedzibą jednego z największych tęczowych klubów na mapie Polski – Lokum Stonewall, prowadzonego przez założoną w 2015 roku Grupę Stonewall, prężną organizację LGBT+. Lokum to nie tylko bar i taneczny klub, ale placówka kultury, w której organizowane są debaty, koncerty czy premiery książek. Stonewall każdego czerwca organizuje Poznań Pride, którego sercem jest właśnie zamek. To z jego okolic wyrusza Marsz Równości i do niego powraca, a na zamku powiewają tęczowe flagi.

Cesarski zamek w Poznaniu hucznie otwarto ponad sto dwadzieścia lat temu. Przypomnijmy – jako symbol przymusowego panowania jednych nad drugimi – i w tej roli sprawdził się jeszcze raz podczas drugiej wojny światowej. Dziś jest siedzibą jednej z najważniejszych instytucji kultury naszego miasta, której program w wielu wymiarach dotyka kwestii wolności, różnorodności i demokracji. Od niedawna jest także siedzibą organizacji działającej na rzecz równouprawnienia i niedyskryminacji oraz jednym z najgorętszych knajpianych adresów Poznania. Czy to paradoksy historii? Nie, chyba jej bardzo udane przepracowanie.

 

 

 

Polecamy również

Chcesz wiedzieć o wszystkim, co najważniejsze w poznańskiej kulturze?
O wydarzeniach, miejscach, ludziach, zjawiskach, trendach?
Zapisz się do naszego piątkowego dynkslettera!