Na twoim głównym zdjęciu na Facebooku widać fragment wypracowania syna: „Mój tata kocha swoją pracę, lubi roznosić listy jak świeci słońce i pada deszcz”. Aktualne?
– O tak! Choć to dość burzliwy romans, trudna miłość, bo praca do najlżejszych nie należy. Ale za to ma w sobie element przygody, pewien romantyzm wręcz. O ile tylko chce się go dostrzec.
Czytałam, że w Anglii co tydzień średnio czterdziestu dwóch listonoszy jest atakowanych przez psy. Listonosze w Polsce też są na ich celowniku?
– Pracuję w śródmieściu, więc to właściwie mnie nie dotyczy. Choć zdarza się, że ktoś uchyla drzwi, a spod nóg usiłuje wyskoczyć ujadający pies. O wiele gorzej jest w domach jednorodzinnych, już nie mówiąc o dalekich przedmieściach o niemal wiejskim charakterze. Jeździłem kiedyś rowerem z listami po takich terenach. Fajnie: przyroda, słoneczko, złota polska jesień. Wracałem z torbą pełną jabłek i gruszek, którymi zostałem hojnie obdarowany, ale od ciągłego szczekania psów bolała mnie głowa. A nogawki nie raz, nie dwa były do szycia.
Jak wygląda centrum Poznania oczami listonosza?
– Specyfiką śródmieścia jest wielka różnorodność zabudowy: od domów jednorodzinnych po wieżowce, od powojennych bloków po grodzone apartamentowce. Ale najwięcej jest kamienic z istnym labiryntem podwórek i pasaży, gdzie numeracja oficyn i mieszkań przyprawia o zawrót głowy. Bywa, że na jednej klatce schodowej są mieszkania przynależne do dwóch różnych ulic i odwrotnie – że ten sam lokal funkcjonuje pod dwoma różnymi adresami, bo są dwa wejścia do budynku. Przez liczne przebudowy i remonty, numery bywają całkiem pomieszane albo co gorsza, powtarzają się. Sporo czasu zajmuje, by się w tym rozeznać i „zaprzyjaźnić się” z rejonem.
Czyli na blokach jest łatwiej?
– O wiele łatwiej, ale też mniej ciekawie. Wiele lat temu pracowałem na Winogradach. Tam bloki to prawdziwe tasiemce, rekordzista na Przyjaźni ma dwadzieścia sześć klatek: od A aż do X, Y, Z i Ż! Czułem się tam jak automat. W Śródmieściu za to jest przygoda, trochę jak gra terenowa.
Google Maps pomagają?
– Idąc w nowy rejon mapkę zawsze warto mieć, ale zdecydowanie bardziej polecam tu Open Street Map – serwis społecznościowy, tworzony siłami zapaleńców, o wiele dokładniejszy i w numeracji, i w naniesionych dokładnie zarysach budynków. Liczy się też odrobina intuicji, ale nic nie zastąpi pomocy, którą zawsze chętnie służą mieszkańcy.
Po godzinach jesteś muzykiem, występujesz solo z gitarą jako Brudne Dzieci Sida. Czy napisałeś kiedyś piosenkę inspirowaną pracą listonosza? Skaldowie kiedyś stworzyli utwór Medytacje wiejskiego listonosza.
– Zamiast muzykiem wolę być muzykantem – nie brzmi to aż tak poważnie, a ja do grania podchodzę z humorem. No i bycie muzykantem kojarzy się z muzyką ludową, a punk rock ma, moim zdaniem, bardzo ludowy charakter, szczególnie kiedy gra się na gitarze akustycznej! Tematyka pocztowa jakoś nie trafiła do moich piosenek, choć w muzyce i literaturze jest tego niemało. Listonosz Charlesa Bukowskiego do mnie nie przemówił, pewnie dlatego, że autor podobno tej pracy szczerze nienawidził, a ja ją szczerze kocham. Ciekawostką jest książka Listonosz zawsze dzwoni dwa razy, bo ten tytuł do tego stopnia wszedł do potocznego obiegu językowego, że sam dzwonię dwa razy, czego mnie uczył starszy stażem kolega. Najlepsze, że w tej książce nie pojawia się, nie dzwoni żaden listonosz! Literaturoznawcy od lat toczą dyskusje, skąd wziął się ten tytuł, jest na ten temat wiele legend.
Ty za to masz literacką znajomość, która zaczęła się od doręczenia listu prof. Monice Miazek-Męczyńskiej.
– Doręczałem jej listy przez kilka lat, wbiegając krętymi schodami na trzecie piętro, aż pewnego dnia przyszła wielka koperta zaadresowana z tytułami naukowymi: prof. dr hab. Monika Miazek-Męczyńska. Z ciekawości sprawdziłem w necie, kto zacz. Okazało, że pani Monika pracuje w Instytucie Filologii Klasycznej UAM, redaguje pismo o uroczym tytule Symbolae Philologorum Posnaniensium Graecae Et Latinae i tłumaczyła Owidiusza – Heroidy. Listy mitycznych kochanków, więc znów temat listów się pojawia. Ale oprócz tego wydała książkę dla dzieci z wierszykami, w które wplecione są sentencje łacińskie – Silva rerum czyli łacina hasa po łąkach i lasach. Zamówiłem ją sobie z ciekawości i okazało się, że są to żartobliwe, ale z dużą klasą napisane wiersze, a do tego przepięknie zilustrowane. Kiedy przy najbliższej „listowej” okazji powiedziałem pani Monice, że bardzo mi się podoba jej książka, tak się wzruszyła, że podarowała mi jej drugą część pod tytułem Silva rerum czyli łacina bryka w puszczach, w zagajnikach. Niedawno miałem przyjemność poprowadzić spotkanie autorskie na Festiwalu Żupańskiego, który współorganizuję wraz ze Stowarzyszeniem WILdzianie. Nasza autora tak pięknie i zachęcająco o tej łacinie opowiadała, że sam się wkręciłem i zacząłem się uczyć łaciny na DuoLingo!
Mieszkasz w Poznaniu od 1988. Jestem ciekawa, jak osoba z zewnątrz widziała to miasto. Jak zmieniało się przez lata?
– Przyjechałem tu na studia z mojego rodzinnego Sosnowca. Już wtedy dużo jeździłem po Polsce, wiadomo: punkowe klimaty, całe wakacje i co drugi weekend w drodze przez Polskę wzdłuż i wszerz śladem koncertów, festiwali i zaprzyjaźnionych załóg. W Poznaniu już wtedy, jeszcze za komuny, czuło się powiew „wielkiego świata”, bo to było jednak miasto targowe, na trasie Berlin-Warszawa. Moją pierwszą pracę zdobyłem zresztą na targach. Poszedłem tam z kolegą, a dokładniej to wskoczyliśmy przez płot, bo nie mieliśmy żadnych przepustek i pytaliśmy o robotę w firmach obsługujących imprezę. W całej Polsce, jak we wszystkich demoludach, czyli krajach tak zwanej demokracji ludowej, wszędzie było pełno propagandowych napisów, zawieszonych na budynkach albo na specjalnych metalowych rusztowaniach. Wtedy prócz punkowych klimatów wkręciłem się w działalność opozycyjną, a konkretnie w Ruch Wolność i Pokój: pokojowy i ekologiczny, więc siłą rzeczy antyustrojowy. Zachlapywaliśmy z kumplami farbą te wszystkie hasła typu: Naród z partią – partia z narodem albo pisaliśmy na nich hasła opozycyjne.
W nocy to robiliście?
– No tak, oczywiście. Kiedy wybierałem się do Poznania, pomyślałem, że tu jeszcze nic nie zmajstrowałem, więc będzie co robić. Ale uderzyło mnie, że w Poznaniu nie było takich propagandowych instalacji, za to już wtedy na wjeździe do miasta stały reklamy zapraszające na targi poznańskie. Z drugiej strony, Poznań miał opinię miasta bardzo konserwatywnego, mieszczańskiego. Trudno mi być obiektywnym, bo jednak nie byłem stąd, ale przez pierwszych kilka lat brakowało mi tu trochę klimatu, jak by to powiedzieć, społecznego. Niby wszystko było: kapele, koncerty – wówczas głównie w klubach studenckich – ale miałem wrażenie, że nie ma tu żadnego fermentu, że są rozproszone działania, ale nie ma tak zwanego środowiska.
To się zaczęło zmieniać w latach 90., kiedy jedna po drugiej powstawały knajpy zakładane przez ludzi ze środowisk alternatywnych czy teatralnych – W Starym Kinie, potem Kisielice, Apteka, Mezkal i inne. To były kluby, które, wiadomo, sprzedawały browary, ale na tych browarach zarabiały na koncerty, pokazy filmowe, wystawy. Dziś byśmy powiedzieli – miejsca z misją. To także czas, gdy tworzyły się ruchy ekologiczne, pierwsze organizacje rowerowe, wegetariańskie i ruch praw zwierząt. Poznań zmienił się i to nie do poznania. Dziś jest to, tak to widzę, zupełnie inne miasto, żywe, pełne ducha aktywności.
Lata 90. to także powstanie Rozbratu. Byłeś wśród osób, które w 1994 roku zajęły opuszczoną, starą drukarnię na Sołaczu?
– Nie byłem w pierwszym składzie, zamieszkałem tam dopiero chyba w 1997 roku i to na krótko, może na trzy miesiące, więc żaden tam ze mnie rozbratowy weteran. Ale pamiętam pierwsze spotkania, na których robiliśmy wizję lokalną i planowaliśmy przejęcie tego zespołu budynków. Ruina, wilgoć, grzyb. Ten w najmniej katastrofalnym stanie udało się zagospodarować na cele mieszkalne, że się tak górnolotnie wyrażę, a potem przyszła pora na kolejne, w tym małą i dużą koncertownię. Nikt z nas nie przypuszczał, że to miejsce się będzie rozwijać do dziś i stuknie mu trzydzieści lat!
To tam właśnie pierwszy raz zagrałeś jako Brudne Dzieci Sida?
– Tak, to była wiosna 1997 roku. Podczas jakiegoś koncertu nagle wysiadł prąd, więc żeby impreza się nie rozlazła, skoczyłem do pokoju po gitarę i zagrałem na poczekaniu parę kawałków. To był koncert, powiedzmy, numer zero. Następny był już zorganizowany „na poważnie” z plakatami na mieście, które sam wykonałem od szablonu. Zagrała jeszcze skłoterska kapela Żniwa, też akustycznie, bo graliśmy w ogóle bez prądu, bez nagłośnienia. To był koncert, z którego ukazała się kaseta Trzy akordy, darcie mordy. Kasa z biletów poszła na podłączenie prądu i remonty.
Skoro o remontach, masz taką piosenkę Kochanie, nie smuć się, bo mi serce pęknie w tym gruzie. Powstała rzeczywiście na budowie?
– Skuwaliśmy tynk, a kolega – też muzykant, Waćpan P., mój osobisty idol swoją drogą – co chwilę przerywał pracę, żeby odbierać smsy albo telefon od swojej dziewczyny. W pewnym momencie mówi do mnie: „Sorry za te przerwy, ale posłuchaj jaką napisałem piosenkę. W sensie, pierwszą linijkę tekstu na razie. Leci tak: Kochanie, nie smuć się, bo mi serce pęknie w tym gruzie”. Kiedy usłyszałem tę linijkę, zaraz mi się ułożyła reszta tej piosenki, łącznie z melodią. Waćpan P. swoją piosenkę dokończył później. Tak że są teraz dwie piosenki, które mają ten sam tytuł, ale zupełnie inne teksty i melodie. To jest bardzo romantyczne.
Jak łączysz bycie aktywistą i społecznikiem z byciem punkrokowcem? Czy to się nie wyklucza?
– Ani trochę! Punk w tym nurcie najbardziej znanym, choćby za sprawą wciąż żywego mitu Sex Pistols – kapeli, która była w gruncie rzeczy projektem biznesowym, kojarzy się jedynie z wykrzykiwaniem buntowniczych sloganów w rytmie ostrej muzyki. Tak naprawdę to niegroźna zabawa, która niczego nie zmienia. Tymczasem od samego początku, od 1977 wraz z powstaniem Crass i sceny anarcho-punkowej, równolegle rozwijał się zupełnie inny nurt, stawiający na pełną niezależność od szołbiznesu, a przy tym na duże zaangażowanie społeczne w tekstach i w życiu. To właśnie Crass, jedna z czołowych kapel tego nurtu, jest mi bliższy mentalnie. Nie ma więc dla mnie żadnej sprzeczności między punk rockiem, a oddolną aktywnością w lokalnym stowarzyszeniu czy w szkolnej radzie rodziców. To także skłot Rozbrat i działalność związanych z nim inicjatyw. Zresztą cały ruch skłoterski to nie jest kwestia zajęcia sobie pustostanu tak dla draki, tylko protest przeciwko marnotrawieniu zasobów lokalowych i spekulacji na rynku nieruchomości.
Oprócz działalności w Stowarzyszeniu WILdzianie, wspierasz m.in. akcję Zupa na Głównym, gdzie pomagasz bezdomnym.
– Zupa na Głównym od lat była mi znana, zawsze przecież ma stoisko na Festiwalu Żupańskiego czy Wildeckim Jarmarku Świątecznym. Ale tego lata pierwszy raz sam poszedłem pomóc, bo w wakacje wolontariusze się porozjeżdżali. Byłem zaszokowany, bo przyznam ze wstydem, że choć sporo na ten temat czytałem, rozmawiałem, to gdzieś w głowie siedział ten stereotyp, że bezdomny równa się żul, który przyjdzie na zupę i dzięki temu zaoszczędzi parę złotych na jabola. Tymczasem w tej kolejce po zupę, liczącej ze sto pięćdziesiąt osób, było dużo ludzi, których mijasz na ulicy i w ogóle nie pomyślisz, że są bezdomni. Już nie mówiąc o tym, że w niczym nie przypominają tych przysłowiowych żuli. Nawet jeżeli są to ludzie z problemem alkoholowym, to gorąca zupa jest często pierwszym krokiem do powrotu do zdrowia i do normalnego funkcjonowania. Z tej choroby bardzo trudno wyjść, a już praktycznie nigdy się nie zdarza, że ktoś wychodzi z niej sam, bez pomocy z zewnątrz. Zupa na Głównym to nie tylko posiłek raz na tydzień, lecz pomoc codzienna i bardzo wszechstronna, zapraszam na stronę internetową i oczywiście na wolontariat!
Jesteś człowiekiem-orkiestrą. Jak to jest żyć tak aktywnie?
– Jak ktoś ma tyle lat i jest muzykantem punk rockowym, to znaczy, że albo jako tako dba o formę albo już nie żyje. Dla ciała wkręciłem się w bieganie po wertepach (pozdrawiam klub Biegające Krejzole), a dla duszy – w rysowanie i akwarelki (pozdrawiam Urban Sketchers Poznań). Trochę jest nieraz frustracji, bo czas nie z gumy, ale świat jest tak ciekawy i tylu rzeczy by się chciało spróbować!