Król lew (rok 1994)
W zerówce poszliśmy do Kina Wilda na Króla lwa. Kina od dawna nie ma, ale pamiętam słonie, które szły Wierzbięcicami z Łęgów Dębińskich na premierę nowego W pustyni i w puszczy. Czerwony dywan na schodach dla aktorów. Zwierzęta zostały na ulicy. Wkrótce potem kino zbankrutowało, chyba właśnie przez te słonie. Teraz jest tam Biedronka.
– To jest taki smutny film. Już go raz widziałam – powiedziała Diana, zdejmując czapkę. Zapachniało pudrem, jakby ktoś otworzył segregator z karteczkami. Znów miałam ochotę dotknąć jej włosów, bo to chyba stamtąd dochodziła ta woń.
– Moja sąsiadka jest babcią klozetową i czasem pomagam jej w pracy, a wtedy wpuszcza mnie na filmy. Ma pełno złotych monet. Chcesz zobaczyć? – wyszeptała, żeby nikt inny tego nie usłyszał. – Powiemy pani, że chcemy siku – dodała, przedłużając samogłoskę „i”, jakby naśladowała dźwięk siusiania.
Ruszyłyśmy, przepychając się między kolanami dzieci; ktoś podłożył Dianie nogę, Jasiek chciał trzepnąć mnie w tyłek, ale Diana zdzieliła go w czoło. Zapach wafelków mieszał się z wonią kanapek. Michał beknął. Szeleściło. Dobrze było na chwilę wyjść, bo na sali panowało takie napięcie, jakbyśmy znajdowali się w paczce chipsów, którą ktoś nadmuchał i zaraz miała pęknąć, rozpryskując resztki bacon snacksów na fotele.
Babcia klozetowa siedziała na krześle przed toaletą. Wyglądała jak prawdziwa babcia. Zastanawiałam się, czy jakiś dziadek mógłby zostać babcią klozetową. Kobieta wyściskała Dianę i powiedziała, że możemy siku za darmo.
– A mogę pokazać koleżance złote monety? – zapytała Diana.
Babcia rozejrzała się po holu kina, jakby sprawdzała, czy za filarami nie czają się złodzieje. Spojrzała nawet w sufit, choć przecież wtedy nie było jeszcze kamer. Wyjęła z szuflady biurka plastikowy pojemnik wypełniony bilionem ułożonym w równych rzędach. Najwięcej było pięćdziesięciogroszówek, bo tyle kosztowało siku. Ja poszłam do toalety, a Diana usiadła na krześle babci. Słyszałam, jak mówi: „pięćdziesiąt groszy za wstęp”, a chłopięcy głos odpowiada: „nie będę ci płacił”. Wtedy jednak z wnętrza łazienki wyszła babcia, która dokładała ręczniki w podajniku, i poleciła groźnym głosem: „płać, płać”.
– Król lew się zaczyna, lećcie już, ale przyjdźcie innym razem, to was wpuszczę na film – pożegnała nas, wręczając każdej woreczek złotych monet.
– Popłakałam się na tym filmie – wyznała Diana, kiedy wracałyśmy do sali.
– W którym momencie?
– Nie mogę ci powiedzieć, bo to zepsuje ci oglądanie.

„Złodziejka matek” Magdaleny Genów | foto mat. pras.
Film zaczął się epicką sceną na sawannie. Pawian Rafiki zwołał wszystkie zwierzęta, aby oddały hołd nowo narodzonemu królowi – Simbie. Małpa podniosła lwiątko, a inne zebrane zwierzęta mu się ukłoniły. Kiedy z głośników poleciała piosenka Krąg życia, Diana złapała mnie za rękę, a ja do końca filmu nie wypuściłam jej dłoni.
Co chwilę pytałam moją przyjaciółkę, czy to już, bo nie wiedziałam, w którym momencie powinnam się popłakać. Milczała, a ja zamiast wczuć się w film, zastanawiałam się, dlaczego nie lecą mi łzy. Obserwowałam ciemne oczy Diany, szukając w nich wskazówki. Film zdążył się skończyć – Simba i Nala mieli dziecko, a ja siedziałam w fotelu jak zamurowana.
– Teraz mogę ci powiedzieć. Płakałam, jak Mufasa umierał – Diana wzruszyła ramionami, rozkładając ręce.
– A co mnie to obchodzi? – skłamałam.
To przez nią się nie popłakałam. Jakbym tak naprawdę na tym filmie nie była. Nie chciałam wracać z nią w parze. Przez najbliższy tydzień się nie widywałyśmy. Popołudnia spędzałam sama na podwórku. Brałam Puszka – ulubioną maskotkę – i nuciłam pod nosem Krąg życia.
W czasie jednego z takich popołudni, po zrobieniu jakichś trzydziestu rundek wokół drzewa, usłyszałam dziwne krzyki z trzeciego, najwyższego piętra oficyny. Zwykle odbywały się tam popijawy, które trwały do wczesnych godzin porannych. Tym razem powód był wyjątkowy – Ewa, córka małżeństwa alkoholików, właśnie wróciła ze szpitala położniczego ze swoją córką Sandrą i musiała to opić.
Ewa odpaliła na całe podwórko płytę Krzysztofa Krawczyka, zagłuszając moją piosenkę o Puszku. Gardłowy śmiech hieny. To picie cofało ją na sawannę. Kilka szczebli ewolucji w tył. Tam za jej oknem było wzgórze wulkanu Złej Ziemi, gdzie mieszkały hieny.
W pewnym momencie Ewa wystawiła Sandrę zupełnie za okno. Może chciała ją pokazać sąsiadom, tak jak pawian Rafiki pokazywał małego Simbę zgromadzonym zwierzętom. Nadal krążyłam wokół jabłonki, obserwując całą scenę z dolnego rzędu. Dziecko miało na sobie tylko pieluszkę. Było niewiele większe od mojego Puszka. Na jego ciałku lśniły w słońcu długie, czerwone szpony jego matki. Ewa wydała z siebie gardłowe: „aaaaaa!”. Malutka Sandra odpowiedziała jej: „łeee”.
Wydawało mi się, że ta scena trwa tyle, ile cały Król lew. Bałam się, że Sandra zaraz wypadnie jej z rąk. Stałam pod jej oknem gotowa w każdej chwili złapać dziecko. W końcu je schowała, ale płacz było słychać jeszcze długo w nocy.
Tę scenę musiał widzieć ktoś jeszcze, bo następnego dnia do mieszkania Ewy zapukała policja. Zabrali ją i dziecko. Z komisariatu wróciła sama.
Miałam potworne wyrzuty sumienia. Wmówiłam sobie, że to przeze mnie. Że przez to, że nie płakałam na Królu lwie, Ewa odgrywa scenę z tego filmu. I wreszcie, czując łzy spływające po policzkach, pobiegłam do Diany, żeby opowiedzieć jej całą historię. Diana wyjęła ze skarbonki złote monety od babci klozetowej. Poszłyśmy razem do sklepiku kupić małą paczkę laysów.

Magdalena Ganow | foto mat. pras.
Krzesanie rabarbaru (rok 2023)
Wilda była kiedyś dzielnicą robotniczą. Przypominały o tym nazwy ulic – Przemysłowa, Robocza czy Fabryczna. Teraz jednak zamiast stali, obróbce poddawało się ciała kobiet, a w szczególności ich paznokcie. To jedyna poznańska dzielnica, która w nazwie była kobietą – fyrtel kosmetyczek, które piłowały, przedłużały, opracowywały skórki i przyklejały bulion.
Salony dzieliły się na polskie i ukraińskie. Stosowałam płodozmian. Do Oleny przyszłam na laminację brwi. Przed zabiegiem zrobiła mi mnóstwo zdjęć, bo zawsze dokumentuje swoje prace. W jednej ręce trzymała lampę, a w drugiej telefon. Cykała fotki pod różnymi kątami, przemieszczając dłoń i flesz, jakby malowała w powietrzu ramki. Powietrze było tak naelektryzowane, że niemal widziałam te oprawki przed sobą.
Przypominało mi to krzesanie rabarbaru, zabawę z dzieciństwa: najpierw nacierasz komuś zaciśniętą dłoń, później otwierasz ją, mocno naciągając palce, po czym dwoma paznokciami skubiesz opuszki palców. Na sam koniec chwytasz niewidzialną nitkę rabarbaru ze środka dłoni, po cichu szepcząc: „czary-mary-rabarbary”. Kluczem do sukcesu jest mocne nacieranie. Kosmetologia Oleny była pełna niewidzialnych rabarbarów i elektrostatyki.
Dźwięk frezarki i obcążków zwiastował deszcz paznokci. Brzęczenie maszyn do hybryd. Czułam się jak na babskim placu budowy.
Na początku miałam wrażenie, że jeżdżę za granicę – w gabinecie była włączona ukraińska telewizja: telenowele i teleturnieje, żadnych szpitali w Mariupolu. Wszystkie pracownice były Ukrainkami, więc pomału zaczęłam się osłuchiwać z ich językiem. Najpierw wychwytywałam pojedyncze słowa, które fruwały po salonie. Kilka z nich sprawdziłam w słowniku, słuchałam na YouTubie lekcji ukraińskiego – i to wystarczyło, abym z wizyty na wizytę zaczęła rozumieć mowę kosmetyczek. A może ten język wchodził przez paznokcie?
Olena ustawiła na stoliku kociołek z gorącym woskiem. Masełka, żele, koncentraty do brwi, tacki z wacikami i patyczkami, olej arganowy, silikonowy grzebyk do brwi, folie osmotyczne zebrane w spinacze biurowe.
Polskie kosmetyczki kładły mnie na łóżku. Przez to stawałam się podległa, musiałam leżeć na plecach. U Oleny architektura spotkania była inna – mościłam się na wysokim krześle jak gwiazda filmowa.
Za pierwszym razem zapytała mnie bez ogródek:
– A wąsik usuwamy?
Skoro dostrzegła mój wąsik, to usuńmy go jak najszybciej. Ale więcej nie zapytała.
– Pani lubi herbatę gorącą czy zimną? Moja musi parzyć jak upał – Olena ciągle mi paniuje.
– Zaryzykuję. – Upiłam łyk i poczułam, jak gorąc najpierw rozpalił gardło, a potem rozszedł się po klatce piersiowej.
Kiedyś zrobiła mi parafinę na dłonie. Trzykrotnie zanurzyła palce na pięć sekund we wrzątku. Myślałam, że to żart. Krzyczałam z bólu pobudzona jak po morsowaniu. Po polsku zabieg parafiny robi się bez wrzątku. To chyba miało coś wspólnego z piciem tylko gorącej herbaty.
A jednak wracam do Oleny. Do jej hybrydy malowanej z dłońmi uniesionymi w górę. Kładzie wtedy głowę na stoliku i maluje paznokcie od dołu. Tak się dzieje tylko raz w trakcie procesu – po pierwszym włożeniu rąk do lampy. Mówi, że w ten sposób lepiej się przyjmuje. I faktycznie dłużej trzyma. Czasem wkładam do lampy sam kciuk. Oświetla go trzydzieści małych diod. Na końcu przykleja bulion, czyli drobne perełki, które dopełniają stylizację.

„Złodziejka matek” Magdaleny Genów | foto mat. pras.
Znajoma polska kosmetyczka przyznała, że ukraińskie produkty do paznokci są lepsze. Ukrainki przywiozły ze sobą własne bazy, ale też inne prawa fizyki. Profesjonalne gospodarowanie temperaturą widać nawet na opakowaniu gołąbków z pieczarkami, które dostałam od Oleny na próbę: „Dodać sos do gołąbków, zalać to wszystko szklaną wody i dusić pod przykryciem na średnim ogniu w letnim terminie 40 minut, w zimnym 90 minut”.
Olena nieustannie opowiada o swoich kawach i herbatach oraz lekcjach polskiego. Polskie słowa w jej ustach są jak wyciągane ze sreberek: odpakowuje je, próbuje ich, aż w końcu trzyma na końcu języka – każde osobne, ledwo tworzą zdania. Mi wystarczają te słowa, nie chcę zdań, wolę, aby istniały między nami statyczne rzeczowniki – kawa, herbata, wąsik, lekcje polskiego.
Jeszcze nikt nigdy nie mówił tak do mnie po polsku. Jakby się w nim gościł, był tylko na chwilę. Ten nowy polski, polski Oleny, to nie tylko świeża intonacja, dźwięki rozszczelniające znajome słowa. To język, który stawia opór niektórym emocjom, który wcale nie chce stać się swojski. Zaczepia, ale nic nie obiecuje. Jakby polszczyzna był tylko salą do dancingu. Nie chodziło mi jednak o to, że Olena to taniec słów, a ja kieruję orkiestrą. Nie szło o prostą egzotyzację, tylko o zachwyt nad nowo narodzonym dzieckiem, które ma przyszłość. Dialekty i gwary znikały, ale oto pojawiały się w polszczyźnie nowe wibracje, które wyłapywałam jako dziecko, chodząc na Bema: polski-wietnamski, polski-bułgarski czy polski-ruski. Mój polski wydał mi się martwy.
Chciałam go czymś ożywić, na przykład słowami, które walały się w tym salonie między spiłowanymi paznokciami. Czy polski-polski stanie się jak brytyjski w morzu angielszczyzny? Będzie czymś staroświeckim i pijącym herbaty o siedemnastej do Teleexpressu?
Dużo tutaj myślę, bo nie mam co robić. Teraz wpatruję się w bliznę Oleny po szczepieniu. Chciałabym jej dotknąć. Wspominam, jak pokazywałyśmy sobie z Dianą blizny i pępki w dzieciństwie. Żałuję, że od czasu spotkania w jej mieszkaniu nie mamy kontaktu. Chciałabym, abyśmy się porównały, wytknęły sobie te wszystkie lata niewidzenia, w które obrosły nasze ciała. Czy tworzy szczęśliwy związek? Ile kobiet kochała? Jak się czuje, żyjąc w tym kraju? Czy chorowała na tarczycę? Czy miała już swojego osteopatę? Czy nadal uparcie nie korzysta z depilacji laserowej?
Jak mi brakuje naszych rozmów! Zastanawiam się, jak mogłam doprowadzić do tego, że nie mam obok siebie żadnej kobiety? Czy to ma coś wspólnego z tym, że nie pozwalam mojej córce ubierać się na różowo? Że wolałabym, aby układała klocki, a nie bawiła się lalkami?
Teraz Olena patrzy w moje brwi, co sprawia wrażenie, jakbym miała drugą parę oczu, jakby to brwi były centrum twarzy i z nich dawało się czytać nastroje oraz zasadzki charakteru. Pewnie widzi moją czakrę trzeciego oka. Niech ludzie patrzą sobie w brwi. To bezpieczniejsze. Ostatnio wiele osób ma mętne oczy od psychotropów.
Mówi, że pisze książkę o swoim życiu, i jestem jej ciekawa, bo czytam tylko takie książki, które nie są eskapistyczne, a zwielokrotniają życie. Chciałabym przeczytać o jej bliźnie po szczepieniu i o brwiach.
Fragment książki „Złodziejka matek” Magdaleny Genów, autorki DYNKSA. Publikacja za zgodą wydawcy.