Moje pierwsze doświadczenia kinowe są kosmiczne, gdyż wiążą się z kinem o jakże magicznej dla kilkuletniego brzdąca nazwie Kosmos. W latach 70. XX wieku mieszkaliśmy z rodziną na osiedlu Przyjaźni, więc Kosmos był blisko. Dla małego chłopca była to jednak spora wyprawa – jeden długi przystanek autobusowy albo spacer przez całe osiedle i potem na drugą stronę ulicy Słowiańskiej, a tam na niewielkie wzniesienie. Kino mieściło się w którymś z budynków miasteczka studenckiego, wybudowanego w latach 50. w stylu socrealistycznym, jednak bez monumentalizmu i pychy warszawskiego Pałacu Kultury. Ot, proste, czteropiętrowe domy ze spadzistymi dachami, okalające zielone dziedzińce. Ład i prostota tej zabudowy, kontrastująca z chaosem sąsiednich osiedli, musiała mi się spodobać zanim jeszcze byłem w stanie sprecyzować swoje gusta estetyczne, bo lubiłem spokojne rodzinne spacery po okolicy, kończące się na Cytadeli.
Do kina Kosmos, z ogromnym holem i monumentalnymi schodami prowadzącymi na balkon (tak to przynajmniej wyglądało z dziecięcej perspektywy), chodziłem najpierw z rodzicami na niedzielne poranki, podczas których pokazywano zestawy dobranocek takich jak Bolek i Lolek, Reksio czy Miś Colargol. Potem, gdy nieco podrosłem, do kina zabierał mnie syn naszych sąsiadów. Z Kajtkiem obejrzałem na przykład Wielką podróż Bolka i Lolka, pełnometrażową wersję przygód pary najsłynniejszych peerelowskich urwisów, ale byliśmy też na Wyspie skarbów, najzupełniej aktorskiej ekranizacji powieści Roberta Louisa Stevensona. Całą noc miałem potem koszmary. Może dlatego nigdy nie polubiłem kina przygodowego.
Kino Kosmos nie dotrwało do przełomu ustrojowego. Zostało zamknięte gdzieś w połowie lat 80. Dzisiaj wspomnienie o nim powraca przy okazji walki o zachowanie miasteczka studenckiego na Winogradach.
Deweloper wykupił dwa akademiki od Uniwersytetu Przyrodniczego i przystąpił do ich rozbiórki, wstrzymanej w ostatniej chwili dzięki protestom mieszkańców i wpisowi do rejestru zabytków. Straciłem z Kosmosem kontakt jeszcze za pacholęcia, gdyż tuż obok mojej szkoły na osiedlu Przyjaźni, otwarto w pawilonie mieszczącym Ośrodek Kultury „Słońce” kino o tej samej nazwie. W Wikipedii można przeczytać, że powstało w 1987 roku, to jednak nieprawda, gdyż byłem jego stałym bywalcem jeszcze w latach 70. Co ciekawe, przed wojną nazwę Słońce nosił największy kinoteatr Poznania zlokalizowany na Placu Wolności. Tymczasem moje Słońce było malutkie, na niecałe sto miejsc. Ale ile pomieściło wspomnień!
Tam obejrzałem Gwiezdne wojny, film, który rozpalał moich kolegów z klasy, ja więc, chcąc nie chcąc, udawałem, że mnie także. Pamiętam seanse Zemsty Różowej Pantery i polskiej komedii Skradziona kolekcjawedług powieści Joanny Chmielewskiej. Tak mnie rozśmieszyła, że poszedłem na nią jeszcze raz. Chodziłem przeważnie sam, a każde wyjście związane było z wieloma emocjami.
Kiedyś tak miąłem spoconymi dłońmi papierowy bilet, aż prawie się rozpadł. Pani bileterka pouczyła mnie wtedy, że biletów się nie ślini.
W Polsce długo obowiązywał następujący system klasyfikacji wiekowej filmów: b/o (bez ograniczeń), od lat 12, od lat 15 i wreszcie od 18. W Słońcu oglądałem te z pierwszych dwóch kategorii. Ale na film od lat 15 nigdy nie odważyłem się pójść. Przyglądałem się tylko tęsknie plakatom i fotosom dorosłych filmów, które poznałem dopiero w kolejnym przybytku. Nasza rodzina na początku lat 80. przeprowadziła się na Piątkowo, na nowo wybudowane osiedle Bolesława Chrobrego. Dzisiaj jest to otulona zielenią i połączona z centrum szybkim tramwajem ważna część miasta, wtedy były to tylko bloki stojące pośrodku niczego. Z okna pokoju widziałem ciągnące się po horyzont pola i sady, nierzadko pojawiał się rolnik z koniem i pługiem. Teraz biegnie tam trasa Pestki, a w miejscu drzew owocowych wyrósł Lidl.
Początkowo, żeby dostać się do miasta, na przykład do kina, trzeba było najpierw dowlec się kawał do pętli Piątkowska. W końcu jednak kultura dotarła i na Piątkowo, bo otwarto Dom Kultury „Dąbrówka”, a w nim kino, przy którym powstał Dyskusyjny Klub Filmowy. Co miesiąc należało się udać do biura „Dąbrówki”, gdzie wpisywano do zeszytu imię i nazwisko, po czym, za niewielką opłatą, wydawano miesięczny karnet. DKF tym się różnił od regularnych seansów, że pokazywano na nim nie tylko co ambitniejsze tytuły z repertuaru, ale także od czasu do czasu klasykę, a przed projekcją ktoś wygłaszał prelekcję. Niestety, żadnych dyskusji, wbrew nazwie, nigdy tam nie było. Lata 80. to był czas, gdy nikt z nikim nie dyskutował.
Kryzys ekonomiczny tamtej dekady sprawił, że i repertuar polskich kin podupadł. Wiele głośnych tytułów do nas nie docierało, a publiczność znękana codziennymi problemami, zdawała się oczekiwać wyłącznie odmóżdżających filmów akcji. Ciężkie życie sprawiło, że ludzie stali się agresywni, a młodzież rozwydrzona. Kina grały, co się dało, więc i publika bywała często przypadkowa, a jej zachowanie dalekie od nabożnego skupienia. Podczas seansów nierzadko głośno gadano, pito alkohol, śmiano się w nieodpowiednich momentach, słychać było szydercze i wulgarne komentarze. Najwięcej ich prowokowały sceny erotyczne, częste w filmach lat 80., także polskich.
Kino stało się przestrzenią, w której można było (w ciemnościach) dać upust wszystkim negatywnym emocjom, jakie prowokowała ówczesna szarobura, biedna, zniszczona i autorytarna Polska.
Największą udrękę przeżywałem w kinie Wilda. Bodaj co czwartek i tam odbywał się DKF, tyle że przeznaczony dla młodzieży szkolnej. Karnety rozprowadzano także w moim liceum, ale młodzież przychodziła do Wildy nie po to, żeby się edukować filmowo, tylko żeby spędzić wesoło czas, bo niewiele było wówczas alternatywnych możliwości. Najweselsza atmosfera panowała na balkonie. W takich właśnie okolicznościach próbowałem na przykład zaznajomić się ze Słodkim życiem Felliniego. Moja droga do krytyki filmowej była naprawdę ciernista.
Nieco lepiej wspominam Wildę lat 90. Tam bowiem odbywały się premiery polskich filmów, jak Ogniem i mieczem czy Pan Tadeusz, na które czasami wysyłano mnie służbowo z poznańskiej Gazety Wyborczej, gdzie już wówczas pracowałem. Wilda ostatecznie została zamknięta w 2006 roku i przerobiona na Biedronkę, co było wówczas szokiem kulturowym. W 2014 grupa entuzjastów doprowadziła do tego, że nad sklepem rozbłysnął ponownie neon z nazwą kina.
W latach młodzieńczych zaglądałem także do kina Olimpia w Domu Kultury Milicji Obywatelskiej, które mieściło się tuż obok mojego liceum na ulicy Matejki.
Na rogu Matejki i Grunwaldzkiej kino miało swoją gablotę, w której wywieszano plakaty i fotosy aktualnie wyświetlanych filmów. Olimpia mieściła się na parterze, w głębi budynku. Pamiętam ciemny, przygnębiający wystrój holu, odpowiednio kojarzący się z milicją pałującą obywateli podczas nielegalnych demonstracji. MO przestała istnieć po przełomie ustrojowym, przekształciła się w policję, a budynek stracił swoją funkcję. Kino jednak istniało jeszcze wiele lat. Tam obejrzałem na przykład Filadelfię czy Imię Carmen.
Po 1989 roku, gdy sprywatyzowano rynek rozpowszechniania filmów, nowi dystrybutorzy wprowadzali różne tytuły, które wcześniej z rozmaitych powodów nie trafiły na nasze ekrany. Były to zarówno drugorzędne amerykańskie akcyjniaki, jak i pozycje z katalogu kina artystycznego, jak wspomniane Imię Carmen Jeana-Luca Godarda. Na mój seans w Olympii przyszło coś ze trzydzieści osób, być może zwabionych skojarzeniami z Carmen Bizeta, bo z pewnością nie nazwiskiem nowofalowego reżysera. W efekcie, seans zaczął pustoszeć, a do jego końca wytrwałem tylko ja.
Nawet mnie zdziwiło, że operator nie wyłączył projektora, bo panowała wówczas zasada, że filmy puszczane są dopiero wtedy, gdy zbierze się co najmniej pięciu widzów.
Czy też, ściślej, gdy zostanie wykupionych co najmniej pięć biletów. Kilkakrotnie zdarzyło nam się z przyjaciółką dokupywać bilety, bo tak bardzo chcieliśmy obejrzeć filmy, na które nie było chętnych. Działo się to w kinie Malta, mieszczącym się wówczas na Filipińskiej, koło Ronda Śródka. Tymi wzgardzonymi filmami były nie byle jakie produkcje – na przykład słynny erotyk Dziewięć i pół tygodnia, który dotarł po Polski z kilkuletnim opóźnieniem czy Blue Velvet Davida Lyncha.
Po kinie Olympia nie ma już śladu, a dawny Dom Kultury MO, w którym kilka lat rezydowała Scena Robocza, został przejęty przez Akademię Muzyczną, która planuje w tym miejscu budowę swojej nowej siedziby. Maltę wyrzucił z Filipińskiej Kościół, który odzyskał prawo do nieruchomości. Szczęśliwie po roku kino wznowiło działalność na Rybakach i nawet przekształciło się w kino wielosalowe.
Istniało w Poznaniu kilka kin, do których nie udało mi się nigdy dotrzeć. Po prostu nie było mi po drodze. Na przykład Gong na Wielkiej, Jagiellonka na osiedlu Jagiellońskim, Miniaturka na Chełmońskiego, Osiedle na Dębcu czy Tęcza na Górnej Wildzie.
Wszystkie zakończyły żywoty w początkach lat 90. Może raz byłem w Amarancie, jedynym kinie studyjnym, które powstało w Poznaniu po 1989 roku w Domu Tramwajarza na Słowackiego. Dotrwało do roku 2010, przeżywszy osiem lat. Dom Tramwajarza nadal działa prężnie, ale już nie pokazuje filmów.
Najbardziej zaskakująca więź łączy mnie dzisiaj z dawnym kinem Grunwald, które do lat 60. było kinem Wojskowym. Nigdy w nim nie byłem, nawet po tym, jak przekształciło się w salę widowiskową, gdzie prezentował spektakle Polski Teatr Tańca, śpiewała Violetta Villas. Od ponad dziesięciu lat mieści się tam Biedronka. Tak się składa, że jest to Biedronka najbliższa mojemu miejscu zamieszkania. Bywam więc w niej prawie codziennie. Lubię ją, jest przestronna, nie trzeba się przeciskać i potrącać innych klientów, ale żebym czuł tam ducha starego kina – nie, nic z tego. Kapitalizm wszystkie duchy przegnał.
Na koniec zostawiłem sobie Gwiazdę i Bałtyk, bo spośród wszystkich nieistniejących już kin w Poznaniu, w nich spędziłem najwięcej czasu. Gwiazda, prawdę powiedziawszy, nie była najelegantszym przybytkiem, właściwie, odkąd pamiętam, była gwiazdą upadłą. Mieściła się w głębi obskurnego podwórka przy Alejach Marcinkowskiego 28. Po schodkach wchodziło się do ciasnej poczekalni, stamtąd do niewiele większej sali kinowej, gdzie projektor szumiał na cały regulator. W takich to warunkach obejrzałem Wszystkie poranki świata, film, w którym wielką rolę odgrywa subtelna muzyka barokowa. Zdarzało się też odwrotnie – fonia całkiem zanikała, a aktorzy na ekranie bezgłośnie poruszali ustami. Kiedyś, podczas seansu ChinatownPolańskiego, przez całą jedną szpulę (20 minut) nic nie było słychać, ale nikt, ze mną włącznie, nie odważył się poinformować o tym obsługi. Być może ten brak odwagi wynikał z faktu, że panie bileterki do najserdeczniejszych nie należały. Nie daj Boże, gdy chciałeś po ostatnim seansie pójść do toalety. Pani tarasowała drzwi i oznajmiała tonem nieznoszącym sprzeciwu, że „już zamknięte!”, więc brama, która prowadziła do kina była nieustannie obszczana. Mimo wszystko Gwiazda miała niezły repertuar. Grano tam filmy, których nie pokazywano w kinach premierowych (bo za mało komercyjne) albo te, które z kin tych już zeszły. Dlatego, chcąc nie chcąc, tak często tam wracałem.
Wszystkie jednak drogi prowadziły do Bałtyku, położonego w samym sercu Poznania, przy Kaponierze. Wielki napis umieszczony na froncie budynku już z daleka informował, jaki aktualnie hit jest w kinie grany.
W Bałtyku oglądałem nie tylko najnowsze premiery, ale też kilka razy uczestniczyłem w Konfrontacjach. Był to, odbywający się każdego roku w miesiącach wiosennych, przegląd najgłośniejszych filmów ubiegłego sezonu z obowiązkowym udziałem tytułów radzieckich i z innych krajów socjalistycznych. Konfrontacje cieszyły się w latach 70. i 80. szaloną popularnością. W Polsce Ludowej filmy zagraniczne docierały na ekrany z co najmniej rocznym opóźnienie, Konfrontacje dawały więc okazję pierwszego kontaktu z dziełami, które znaliśmy tylko z opisów prasowych, i na które niecierpliwie czekaliśmy. Nie było zresztą pewności, że po przeglądzie trafią one do regularnej dystrybucji.
To w Bałtyku, pod koniec komuny, pierwszy raz zetknąłem się z twórczością Pedra Almodóvara, reżyserem wówczas u nas kompletnie nieznanym, a ja czytałem o nim wcześniej w tygodniu Film. Państwowy dystrybutor postanowił nagle sprowadzić do Polski Matadora, na kopii którego nie dołożono napisów, bo bieda z dezorganizacją panowały już we wszystkich obszarach życia społecznego. Wyświetlano go w Bałtyku z wgranym lektorem, którego w dodatku coś kiepsko było słychać. Pamiętam więc uczucie oszołomienia i dezorientacji. Również w Bałtyku obejrzałem kilka lat później Księdza, brytyjski film o duchownym geju. Dzieło to wywoływało histeryczne reakcje środowisk kościelnych, więc przed kinami stały pikiety z krzyżami i różańcami. To wystarczyło, żeby film stał się przebojem polskich kin. Przy scenach gejowskiego seksu rozlegały się jednak na widowni nerwowe śmiechy.
Gdy myślę o Bałtyku, to przede wszystkim widzę i słyszę pewien rytuał, który się powtarzał podczas każdego seansu. Otóż, w pewnym momencie rozlegał się na sali stukot obcasów i to był sygnał, że film za chwilę się skończy. Obcasy te należały do pani bileterki, która najpierw podchodziła do jednych drzwi wyjściowych i odsuwała energicznie znajdujące się przy nich zasłony. Następnie spokojnie defilowała przed ekranem, nie bacząc, że może przeszkadzać widzom, podchodziła do drzwi po drugiej stronie sali i także z werwą przesuwała zasłonki. Film się kończył, pojawiały się pierwsze napisy końcowe i natychmiast zapalało się światło.
Operator wyłączał projektor, a ekran w Bałtyku zakrywała wielka kurtyna. Nie dało się obejrzeć napisów końcowych, bo operatorom nie chciało się ich wyświetlać, to była prawdziwa zmora polskich kin.
Żyliśmy w czasach przedinternetowych, więc tylko napisy dawały okazję sprawdzenia, kto przy filmie pracował albo czyją piosenkę wykorzystano na ścieżce dźwiękowej. Raz mój mąż, wkurzony, że operator urwał film przy nazwiskach obsady, krzyknął do pani bileterki: Filmy trzeba wyświetlać do końca napisów! Pani tylko wzruszyła ramionami i opowiedziała mu: Tu jest Polska!
Kino Bałtyk, mimo licznych protestów, zburzono w 2003 roku. Dzisiaj jego imię nosi stojący przy kaponierze biurowiec. Jeśli ktoś zatęskni za kinem, może stanąć po drugiej strony Bałtyku i popatrzeć zupełnie za darmo na przeszkloną przestrzeń siłowni, w której osobnicy płci wszelakich wyrabiają sobie masę i rzeźbę. Zaprawdę, epickie to dzieło.