Amici Miei
ul. Rybaki 24/25 | Centrum
poniedziałek-czwartek 13:00-22:00
piątek-sobota 13:00-23:00
niedziela 13:00-20:00
niedostępne dla osób na wózkach
można płacić kartą
sezonowy ogródek
Od dziewięciu lat, ku rozpaczy części prawdziwych poznańczyków, szarogęszę się w Teatrze Polskim. Nadszedł czas, używając frazeologii Michela Houellebecqa, poszerzenia pola walki. Po wprowadzeniu znacznych dawek miazmatów nihilizmu, negacjonizmu i homoseksualizmu do wielkopolskiego systemu kultury wysokiej, biorę się zatem za tutejsze gastro. A wszystko za sprawą redaktora Mike’a Urbaniaka, który poprosił o dzielenie się z czytelniczkami i czytelnikami „Dynksa” moimi opiniami na temat nadwarciańskich restauracji.
Naturalnym żerowiskiem są dla mnie knajpy warszawskie, o których na łamach „Gazety Wyborczej” piszę co tydzień od trzech dekad. O lokalach zachodniej stolicy wypowiadałem się dotąd powściągliwie, nie chcąc wchodzić w paradę miejscowym biesom.
Jako element napływowy siłą rzeczy nie rozpoznaję wszystkich lokalnych układów i niuansów, prawdopodobnie mogę naruszać zaklęte rewiry i spokój świętych krów. Ale co mi tam. Lubię przygodę!
Odkąd przycumowałem w Poznaniu, z zainteresowaniem odkrywam regionalne odmienności. Oficjalnie Polska od ponad stu lat troszczy się o wygojenie blizn po niegdysiejszych podziałach zaborowych, często dzieje się to z sukcesem, jednak szwy ciągle wychodzą na wierzch. I nie chodzi o ewidentne różnice regionalne i historyczne z cudownymi odmiennościami poznańskiej gadki czy podkreślaną przez Lecha Raczaka satysfakcję, gdy w drodze baną z Warszawy mijał Słupcę. Przekroczenie dawnej granicy między Kongresówką a Wielkim Księstwem Poznańskim traktował jak otwarcie drzwi do domu. To są kwestie oczywiste. Mnie kręcą zaś błahostki i często nierozpoznawalne bzdety, które tworzą codzienną odmienność. To na nie poluję z największą satysfakcją. Jedną z nich jest dojmujące dla warszawisty niedodawanie śmietany do zup. Niezabielana ogórkowa? Przecież to się nie godzi! A jednak w najbardziej poznańskiej z poznańskich restauracji, czyli Massimiliano Ferre, dawnym Domu Golonki, prowadzę na ten temat nieustające dysputy z Panem Fredem, legendarnym kelnerem tego lokalu. Gdy jestem szczególnie nieustępliwy dostaję śmietankę do kawy. To jest najdalej posunięty kompromis w kwestii zabielania.
Niechęć do śmietany w daniach obiadowych to most łączący Wielkopolskę z Toskanią. Poznańczycy makaroniarzami Rzeczypospolitej! Brzmi dobrze, prawda?
Na początek wpadnijmy zatem do Amici Miei na ulicy Rybaki. Nazwa lokalu precyzyjnie wyraża jego istotę. Riccardo i Mauro – dwójka Włochów – przed dwudziestoma laty przyjechała do Polski w poszukiwaniu kapryśnej, acz orzeźwiającej aury i pięknych kobiet. Jedno i drugie znaleźli w dużej obfitości i najlepszym wydaniu. I założyli restaurację. Najpierw w Swarzędzu, a osiem lat temu zainstalowali się na parterze starej kamienicy na Rybakach właśnie. Lokal pokochała włoska kolonia Wielkopolski i wybierając się tam można być pewnym, że poczujemy się, jak na planie zwariowanej włoskiej komedii z 1975 roku „Amici miei”, czyli moi przyjaciele, opowiadającej o paczce przyjaciół, oddających się dobrej zabawie i zacnej konsumpcji. Fotosy z tego filmu wiszą na ścianach, obok ogromna fototapeta z nocnym pejzażem Florencji, a w łykendy przy ustawionym na środku sali keyboardzie kolejny Włoch rzewnie łka za Toto Cotugno:
Lasciatemi cantare
Con la chitarra in mano
Lasciatemi cantare
Sono un italiano
Tymczasem ja do śpiewu się nie wyrywam, bo trudno śpiewać z pełną gębą. A żarcie jest tu wspaniałe. Spośród dużego wyboru antipasti stawiam przede wszystkim na epickie carpaccio di pesce (52 zł). To coś z gatunku assorti, bo na półmisku pełnym zieloności tłoczą się zmrożone płaty aż trzech surowych wodnych elegantów – łososia, tuńczyka, miecznika oraz Jej Wysokości Signory Ośmiornicy. Co za wspaniała morska bryza ciągnie od tego talerza, co za kojące wytchnienie w czasie upałów. Gdy zaś zdarzy się dzień chłodniejszy, a na kaprysy poznańskiej pogody zawsze trzeba być przygotowanym, dobrze zrobi wam zupa rybna zapieczona pod płatem foccacii, szczelnie zasklepiającej ceramiczne naczynie (42 zł). By dostać się do lekko pikantnego bulionu z dużą ilością morskich żyjątek, trzeba przebić się łyżką przez chlebową skórkę. I jeść, jeść i jeść. Nie będziecie również narzekać, gdy do pyska wpadnie któraś pizza przygotowywana w stylu rzymskim, czyli na cieście cienkim. Ja zamówiłem ślicznotkę z ndują i mascarpone (51 zł). Pikantna kiełbasa w stylu metki rozpala żądze, a koi je delikatność nabiału. Lubimy takie przeciwieństwa, one stawiają włoski na przedramieniu i są sygnałem, że się żyje z apetytem.
Obiadek kontynuowałem z ndują, bo tego smakołyku nigdy mi dość. Tym razem wraz z gorgonzolą pieścił malutkie gnocchi (46 zł). To były karesy z tych najbardziej pożądanych, bo delikatność kluseczek łączyły z bolesnym żarem chilli. Potem skleiły ze mną piątkę rigatoni all’amatriciana (46 zł). Tłusty sos pochodzący z miejscowości Amatrice składa się z chrupiącego, drobno pokrojonego guanciale, czyli podgardla wieprzowego oraz pomidorów i startego pecorino romano. Wydelegowany po chwili z kuchni mały oddział ravioli pod sztandarem mare e monti niósł w swoich brzuszkach ricottę z truflami, zaś na grzbietach połówki smażonych prawdziwków i vongole (66 zł). Grzyby i owoce morza – to zawsze zapowiada tryumf! Te wszystkie cuda ostatecznie uległy prostocie spaghetti aglio olio e peperoncino (32 zł). Promienie gorącego południowego słońca rzucone na talerz obronią się zawsze. Szczególnie, gdy kąsają nasze wargi ostrymi kłami czerwonej papryczki. Wrrrr!
Amici Miei z mięs oferują tylko polędwicę wołową, a ja za tą panną akurat nie przepadam. Zbyt wyniosła, jałowa i za bardzo się ceni. Dlatego od razu poprosiłem o dolci, czyli tłumacząc na poznański – słodkie. Czy ta językowa kalka nie jest kolejnym potwierdzeniem śmiałej tezy, że Wielkopolska to Italia Lechitów? Zastanówcie się nad tym, wciągając cannelloni z pistacjami i sosem mango (24 zł) oraz tiramisu na świeżo zaparzonej kawie, podane w wąskim pucharku (30 zł). Przejmującym zwieńczeniem całego posiłku są trzy plastry semifreddo z biszkoptami, karmelem i truskawkami na talerzu łupkowym (27 zł). Jeśli zalała was ślina przy samym czytaniu, wyobraźcie sobie, jakim jestem farciarzem, skoro miałem to cudo w pysku. Musicie pójść moim śladem!
Szefem kuchni jest tu pochodzący z Neapolu Claudio Russo. W Polsce pracuje i mieszka od dziewiętnastu lat i czeka właśnie na polski dowód osobisty. Od ośmiu lat Claudio już nie do wzięcia, zarezerwowała go sobie panna szybsza od innych. Ta to sobie w życiu dobrze poje, prawdziwa fuksiara.
Claudio czaruje w kuchni, a od frontu królową balu jest współwłaścicielka Katarzyna Szurak, która podając menu spytała: Jakie ma pan marzenie?
W pierwszym momencie aż się zakrztusiłem z wrażenia. Teraz, po kilku dniach, gdy piszę ten tekst, znam już odpowiedź: wracać jak najszybciej. Bo mam poczucie, że w Amici Miei zostawiłem przyjaciół. Choćby był to tylko styl serwisu i tak robi się błogo w okolicach pompy ssąco-tłoczącej. I jest nadzwyczaj skuteczne.