Benefis Barbary Wrzesińskiej
Estrada Poznańska – Scena na Piętrze
15 kwietnia 2025 r. o godz. 19.00
czytanie performatywne dramatu
Błażeja Baraniaka
Wiara, nadzieja i takie tam
oraz rozmowa z aktorką
Dlaczego wybrała pani Poznań na miejsce swojego benefisu?
To nie ja wybrałam Poznań, Poznań mnie wybrał. Proszę wstać na chwileczkę, pokażę panu zdjęcie. Zrobione zostało w Poznaniu, 27 marca 1979 roku: Grażyna Barszczewska, Rysio Barycz, Leszek Teleszyński i ja. Śnieg Przybyszewskiego, otwieraliśmy tym przedstawieniem Scenę na Piętrze.
Moi rodzice byli na tym spektaklu. Pamiętam program, który przynieśli do domu.
Reżyserował to Marek Wilewski, młody, inteligentny. Wyjechał potem do Stanów na stypendium i nigdy nie wrócił. Byłam parę razy w Ameryce u znajomych, usiłowałam się czegoś o nim dowiedzieć, ale podobno przeniósł się do Kanady i przepadł, zniknął wszystkim z oczu. A Scenę na Piętrze przejął Romuald Grząślewicz – mądry, ciepły człowiek. Brałam tam udział jeszcze w kilku innych przedstawieniach.
Pokazuję panu zdjęcia na dowód, że Poznań zawsze okazywał mi życzliwość. Poznałam w Poznaniu świetnych ludzi, szlachetnych i utalentowanych, rzetelnych i przyzwoitych.
Nie przeszkadza pani drobnomieszczańskość Poznania?
Nie, to nie drobnomieszczańskość. Jeżeli już, to wielkomieszczańskość, to zdecydowanie inteligenckie miasto.
Pani benefis odbędzie się na wspomnianej Scenie na Piętrze.
Przeczytam sztukę mojego przyjaciela z Leszna, Błażeja Baraniaka, pod tytułem Wiara, nadzieja i takie tam. Towarzyszyć mi będzie doskonała aktorka z Poznania, Alona Szostak – urocza, miła, bardzośmy się polubiły. Chce pan mleko do herbaty? Albo cukier?
Nie, dziękuję. Piję czarną, mocną. Jednak większość pani życia związana jest z Warszawą.
Tak, tutaj się urodziłam, rok przed wojną. Gdy wybuchła, rodzice wywieźli mnie do dziadków do Otwocka. Ich dom w Warszawie został zbombardowany we wrześniu 1939 roku, nigdy już do stolicy nie wrócili. Tato, Mieczysław – humanista, wielki miłośnik starożytnych greckich mędrców, mądry, szlachetny człowiek – przed wojną promował skauting spod znaku Boden-Powella. Był też jednym z założycieli, razem z profesorem Stefanem Baleyem, zakładu dla chłopców „trudnych do prowadzenia”, czyli takich, którzy mieli różne problemy. Tata wprowadził tam zakaz stosowania kar cielesnych, a nawet mówienia do wychowanków podniesionym głosem. Należał także do zarządu Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Po wojnie, w czasie której był komendantem Szarych Szeregów, znowu trafił do WSM, gdzie nadzorował budowę osiedli, bo dobrze pamiętał, co było w zaginionych papierach. Dla nas wziął najmniejsze, dwupokojowe mieszkanie na Mokotowie, które miało czterdzieści cztery metry: w jednym pokoju rodzice, w drugim ja i dwie siostry. Spałam na wąskim łóżku, Ewa na amerykance, takim rozkładanym fotelu, a Grażyna na czymś, co za dnia było biurkiem, ale na noc też można to było rozstawić.
Gdy mama nieśmiało sugerowała ojcu, że może by zamienić to mieszkanie na większe, choćby o jeden pokój, „bo Basia jest już duża”, ojciec się obruszał i odpowiadał: „O czym ty mówisz! W tych czasach, kiedy matka szuka syna, żona męża!”.

Barbara Wrzesińska | foto NAC
Kim była mama?
Mama, Janina, przed wojną skończyła pensję na Emilii Pater, a po wojnie pracowała w szpitalu na Nowowiejskiej. Nadzorowała dział administracji, który dbał o wyposażenie – kupował łóżka i inne sprzęty. Miała bardzo dobry gust, lubiła ładne ubrania, na przykład nocne koszule z haftu angielskiego.
Podobno zdała pani do szkoły teatralnej jako zaledwie szesnastolatka.
Bo poszłam do szkoły, kiedy miałam pięć lat. Byłam bardzo ciekawskim dzieckiem i zamęczałam dorosłych pytaniami: „A z czego jest śnieg? A kto ten śnieg robi? A tata, zrób mi ten śnieg”. Rodzice postanowili więc, że trzeba mnie jak najszybciej oddać do szkoły, bo zwariują. Po liceum chciałam zdawać na biologię, byłam zafascynowana przyrodą, pewnie przez ten Otwock i mojego dziadka, który też ją kochał.
To dlaczego nie poszła pani na biologię?
Miałam polonistkę, nazywała się pani Bombalina. Nie lubiła dziewcząt, ale mnie traktowała łagodniej, bo nie robiłam błędów ortograficznych i wszystko wiedziałam. To ona przekonała mnie, że jeśli nie biologia, to żebym spróbowała zdawać na polonistykę. W klasie maturalnej przygotowała przedstawienie, Szkołę żon Molière’a, gdzie dostałam rolę Anusi. Przyjaciółką pani Bombaliny była słynna aktorka, Zofia Małynicz, która załatwiła dla nas prawdziwe kostiumy teatralne. Włożyłam jedną z sukien i serce mi zaczęło mocno bić, bo pachniała pudrem, potem, perfumami i resztkami szminek. Zawsze miałam czułe powonienie, a to był zniewalający zapach. Następnego dnia poszłam do sekretariatu i w formularzu, który trzeba było wcześniej wypełnić, skreśliłam polonistykę i wpisałam, że chcę zdawać do szkoły teatralnej. Gdy madame Bombalina się o tym dowiedziała, oblała mnie z zemsty na pisemnej maturze z polskiego, pisałam o znaczeniu renesansu dla współczesnej polskiej kultury.
Pani Bombalina twierdziła, że pomyliłam oświecenie z odrodzeniem. Kiedy tata poprosił o pokazanie pracy, bo nie mógł w to uwierzyć, zmieniła się na twarzy i powiedziała, że praca jest w kuratorium, ale tam jej nie było.
To jakim cudem dostała się pani bez matury do szkoły teatralnej?
Ktoś mi powiedział, że czasami do szkół artystycznych przyjmują bez matury. Siedziałam na korytarzu, trwały egzaminy, patrzę, a tu idzie Andrzej Łapicki z Kazimierzem Rudzkim i rozmawiają o jakimś meczu. To ich zaczepiłam i pytam, czy jak oblałam maturę, to mogę zdawać. „A ile ty masz lat?” – zapytali. „Szesnaście” – odpowiedziałam. To ich zaciekawiło i kazali mi wejść na samym końcu, jak już wszystkich przeegzaminują. Weszłam do sali, miałam przygotowane parę rzeczy, które w szkole recytowałam na akademiach. Fragment opowiadania Żeromskiego Nagi bruk, Staffa Deszcz jesienny i Makuszyńskiego prolog do Bezgrzesznych lat. Bardzo męski repertuar. Chyba im się podobało, bo przestali mieszać łyżeczkami w szklankach z herbatą. Zelwerowicz, który był już wtedy głuchy i schorowany, więc go studenci wnosili w fotelu jak w lektyce, szepnął do Bardiniego, ale tak, że dobrze to słyszałam: „Głos ma jak dzwon”. Na wszelki wypadek kazali mi jeszcze raz wszystko powtórzyć, więc powtórzyłam dokładnie. I tak się dostałam.

foto Przemysław Wawrzyniak
A tę maturę w końcu pani zdała?
Przy szkole działało Technikum Teatralne, które przygotowywało do zawodów typu charakteryzatorka czy fryzjerka teatralna. Powiedzieli, żebym się tam zgłosiła do polonistki. Ta mnie przeegzaminowała, choć bardziej to była miła rozmowa o moich gustach literackich, i jakoś mi tę maturę zaliczono. A w szkole uczyłam się półtora roku, na kolejny rok już mnie nie dopuszczono.
Dlaczego?
Teatr Współczesny Erwina Axera szukał bardzo młodej aktorki do roli uczennicy szkoły baletowej, która przyjeżdża z mamą w Zaproszeniu do zamku Jeana Anouilha w reżyserii Stanisława Daczyńskiego, w Paryżu tę rolę grała Brigitte Bardot. Wybrali mnie, bo byłam najmłodsza w szkole, więc wzbudziłam potworną zawiść, dostawałam anonimy, że sypiam dla kariery ze wszystkimi, nawet z elektrykami, żeby mnie dobrze oświetlali. A ja owszem, sypiałam, ale z Jaśkiem – pod głową. Gdy o moim angażu dowiedział się rektor, Jan Kreczmar, powiedział, że u niego w szkole żadnego gwiazdorstwa nie będzie i nie pozwolił mi wrócić na uczelnię. Jestem chyba jedyną osobą, którą usunięto ze szkoły za granie w teatrze. Potem to samo spotkało Beatę Tyszkiewicz, ale ją za występ w filmie. Kreczmar to był człowiek sztywny, zasadniczy.
Grałam z nim potem między innymi w Kto się boi Virginii Woolf? – on George’a, ja tę młodszą bohaterkę, Honey. Nie lubiłam ani jego, ani jego aktorstwa, bo grał, jakby cały czas stał na ambonie.
Odniósł się jakoś do tamtych wydarzeń?
Coś bąknął: „No, myliłem się”. Zresztą po Zaproszeniu do zamku grałam na okrągło, nie tylko we Współczesnym, więc nawet nie miałabym czasu na szkołę. Wystawialiśmy w tym samym sezonie Operę za trzy grosze Brechta, gdzie grałam Molly i Pastorałkę Schillera, gdzie grałam Anioła. Inspicjent, pan Rysio, bardzo skądinąd poważny człowiek, wołał: „Kurwy do żłóbka!” albo „Anioły do burdelu!”. Zaliczyli mi te wszystkie role podczas egzaminu eksternistycznego w 1960 roku.
Pamięta pani swój pierwszy występ w filmie, w Kaloszach szczęścia Antoniego Bohdziewicza?
Pamiętam, scenariusz czytałam w pociągu do Łodzi, ale nie doczytałam tego, co było napisane małymi literkami, że mam grać nago, w scenie masażu. Szczęśliwie leżałam na brzuchu, przykryta ręcznikiem, nie musiałam wstawać. Naprawdę masował mnie osobisty masażysta pani Bohdziewiczowej.
Często obsadzano panią na ekranie w rolach kobiet wyzwolonych obyczajowo. W Trzeba zabić tę miłość Janusza Morgensterna albo w 150 na godzinę Wandy Jakubowskiej.
Zawsze mnie to dziwiło, przecież do takich ról trzeba mieć warunki – kokieterię, odpowiedni cyc, dużą pupę. A ja co? Drobny biust, chłopięca budowa. Zawsze byłam szczupła i wysoka.
Nie lubiła pani tych ról?
Nie. Wredne baby, które odbijają mężów albo narzeczonych. Nigdy mi się to w życiu nie przytrafiło. Ojciec powiedział mi, kiedy byłam nastolatką: „Możesz robić w życiu, co chcesz. Tylko pamiętaj, że nie wolno nikogo krzywdzić”.
Była pani w tych rolach bardzo przekonująca.
Może właśnie dlatego, że mi się te kobiety nie podobały, nic do nich nie czułam? Nie miałam tremy, kiedy je grałam.
A którą kreację filmową pani lubi?
W Strukturze kryształu.

foto Przemysław Wawrzyniak
Tam jest pani zupełnie inna, wręcz nie do poznania: wiejska nauczycielka, szara, nieatrakcyjna.
Grałam wtedy we Współczesnym w sztuce Kotka na torach czeskiego pisarza, Josefa Topola, razem z Józefem Nalberczakiem. Byłam tam zwykłą dziewczyną, ktoś to obejrzał i polecił mnie Krzysztofowi Zanussiemu. Umówiliśmy się w kawiarni na Marszałkowskiej. Wymalowałam się jak siedem nieszczęść, no bo przecież mam spotkanie z reżyserem filmowym. On na mnie oczy wybałuszył, myślałam, że może krzywo kreskę narysowałam pod okiem, i mówi, że szuka kogoś do postaci prostej dziewczyny, „a pani wygląda jak z Saint-Germain-des-Près”. Powiedziałam mu wtedy, że w takim razie niech do mnie wpadnie rano. O dziesiątej muszę być w teatrze, więc tak między dziewiątą a wpół do dziesiątej. „Zobaczy mnie pan sauté. Mam małego synka i męża, który dłubie w nosie i ogląda telewizję od rana” – dodałam. Zanussi się zdziwił, ale przyszedł. Otwieram drzwi, a tu mój synek, Pawełek, krzyczy: „Mama, kupa, kupa!”. Ja rozczochrana, mąż się nie rusza z fotela, tylko pyta, czy będzie dzisiaj śniadanie. Zanussi na to: „A wie pani, to ja już nie muszę wchodzić. Gra pani i tyle”. Kręciliśmy to w prawdziwej leśniczówce w Kampinosie. Mojego męża grał Krystian Jarnuszkiewicz, który z zawodu był rzeźbiarzem, więc żeby Krystian się swobodnie czuł, nie musieliśmy się uczyć dialogów na pamięć.
Wystarczyło, że wiedzieliśmy, o czym mówimy, znaliśmy początek i koniec tekstu. Resztę mogliśmy improwizować. Bardzo mi się to podobało, była w tym prawda, autentyczność.
Ceni pani jeszcze którąś kreację?
Zupełnie inną rolę, pani Wąsowskiej w serialu Lalka. Prus to dla mnie najwybitniejszy polski pisarz. Dobrze się dogadywałam z reżyserem, Ryszardem Berem, bo miał do Prusa podobny stosunek. Uważał, że przede wszystkim trzeba szanować to, co Prus napisał, być temu wiernym. W dodatku grałam tam z Jerzy Kamasem, który jest dla mnie, obok Tadeusza Łomnickiego, największym polskim aktorem. Razem graliśmy w Teatrze Ateneum. Jurek nie musiał się charakteryzować, grana postać tak go zmieniała od środka, że stawał się kimś innym. Tak samo było z Haliną Mikołajską. Miała ten najwyższy rodzaj talentu i inteligencji, że potrafiła wszystko przez siebie przepuścić. Podobnie Antonina Gordon-Górecka.
A jak jest z rolą, która przyniosła pani masową popularność, czyli Panią Basieńką w Kabareciku Olgi Lipińskiej?
Uwielbiałam to grać. Ale na początku się strasznie zdziwiłam, że mnie Olga w tym obsadziła. Zapytałam, dlaczego, a ona: „Bo to jest trochę o tobie”. Ja na to: „Jak to o mnie?”. Olga: „Bo ty też nie możesz o dziewiątej rano trafić w szeroko otwarte drzwi, tylko obijasz się głową o różne przedmioty. Nie dlatego, że jesteś pijana, tylko tak już masz”. A wie pan, ja od dzieciństwa choruję – choć długo o tym nie wiedziałam – na chorobę Meniera, która powoduje zaburzenia błędnika. Czasami, kiedy idę ulicą, dzieci się śmieją: „O, staruszka się upiła!”. Pani Basieńka to kobieta, która naprawdę chce dobrze, bo sama jest dobra. Tylko jej nie wychodzi, bo nie rozumie, że ludzie nie lubią dobra u innych.
Teraz już bardzo rzadko pani gra.
Czasami jeszcze w Lamencie, który pokazujemy na Placu Konstytucji.
Wiele jest rzeczy w Polsce, nad którymi musimy lamentować?
Przede wszystkim nad cwaniactwem, sprytem i żądzą władzy. Jak widzę niektórych polityków, myślę sobie: co to za straszni prostacy. Kompleks niższości walczy o lepsze z pychą. Mój ojciec mawiał, że inteligencja się przydaje, byleby nie była parterowa, a nawet gorzej, suterenowa. Tak, spryt i cwaniactwo też są rodzajem inteligencji. PiS-owcy doprowadzili ją do doskonałości, tylko nie rozumieją, że jak kubeł jest dziurawy, to nie tylko woda z niego wylatuje, ale szampan też. Kiedy patrzę na ich brzuchy, modlę się: Panie Boże, zrób ich pławikonikami. Koniki morskie mają taki zwyczaj, że owszem pan konik musi zapłodnić jajeczka pani konik, ale ona przerzuca cały ten towar panu konikowi do jego torby. To on się wybrzusza i on rodzi.
Skoro PIS-owcy tak kochają dzieci i chcą, żeby się rodziły z gwałtu i upośledzone, to Panie Boże poprzerzucaj im te ciąże. Takie moje marzenie, które chyba nigdy się nie spełni.
Wierzy pani w Boga?
Kiedy byłam mała, babcia zabierała mnie na godzinki, które mnie fascynowały. Szaro, palą się tylko czerwone światełka pod świętymi obrazami. Dym z kadzidła, idą ministranci, za nimi ksiądz w ornacie ze złoceniami. Pobłyskuje ten ornat, kobiety wyśpiewują godzinki, a mnie skóra drętwiała z wrażenia. Opowiadałam o tym profesor Stanisławie Perzanowskiej, na co ona: „A widzisz, już wtedy chciałaś być aktorką, tylko o tym nie wiedziałaś”. Potem do kościoła na msze nie chodziłam, bo trudno mi się było skupić, chodziłam między mszami. Lubiłam ciszę w kościele. To poczucie, że jest się gdzieś poza czasem: nie wiadomo, który to rok, jaki kraj. Siedziałam i nie wiem, czy o czymś w ogóle myślałam, może właśnie to w Indiach nazywają medytacją. W Boga wierzę, w tę mądrość, której póki co nie możemy dotknąć i zobaczyć. Kiedy chciałam iść na biologię, myślałam skromnie, że opowiem światu, skąd żeśmy się wzięli, gdzie idziemy i po co, ale odpowiedzi ciągle nie ma. Może kiedyś się dowiemy, czego panu i sobie życzę.