Weekendowa Wielkopolska
autorski cykl Piotra Libickiego
Chełmno nad Nerem
140 km od Poznania
~ 1h40 samochodem
Wzięto nas od starca do niemowlęcia między miastem Koło a Dąbie. Wzięto nas do lasu i tam nas gazowano i rozstrzeliwano i palili… Otóż prosimy, aby nasi przyszli bracia ukarali naszych morderców. Świadków naszego gnębienia, którzy mieszkają w tej okolicy jeszcze raz prosimy o rozgłoszenie tego morderstwa po całym świecie…
[z listu ostatnich więźniów obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem]
Kiedy się jedzie do Warszawy autostradą i pokona prawie połowę drogi, linia horyzontu z lewej strony zaczyna się podnosić i od pewnego momentu biegnie wyraźnym wzniesieniem. To znak, że znaleźliśmy się w dolinie Neru. Po kilku kolejnych kilometrach, na wzniesieniu, rysuje się śnieżnobiała sylwetka kościoła. Ten ładny obrazek, który mają w pamięci wszyscy, którzy podróżują tą drogą do stolicy, nie kojarzy się zupełnie z jedną z największych zbrodni drugiej wojny światowej. To obok tego kościoła niemieccy okupanci w grudniu 1941 roku uruchomili pierwszy na świecie obóz zagłady. Jedynym jego celem było uśmiercanie ludzi.
W styczniowy, wyjątkowo śnieżny dzień, zjeżdżam z autostrady na węźle Dąbie, by po chwili w miasteczku skręcić na zachód w stronę Koła. Po kilku kolejnych kilometrach docieram do Chełmna, mijam znajomy kościół i staję na obszernym, ale zupełnie pustym parkingu. Muzeum Kulmhof byłego niemieckiego Obozu Zagłady w Chełmnie nad Nerem – czytam na umieszczonej przy parkingu tablicy.
Rozglądam się dookoła i nie znajduję kojarzonych z obozem baraków, drutów kolczastych, bramy z napisem „Arbeit macht frei”. Po drugiej stronie drogi widzę jedynie zwykłą bramę, a za nią duży otwarty teren i kilka nowych, niepozornych budynków.
We wrześniu 1939 roku, kiedy Niemcy wkroczyli do Wielkopolski, byli już dobrze przygotowani. Na terenie starej Rzeszy uruchomili właśnie sześć ośrodków eutanazyjnych w Grafeneck, Brandenburgu, Hartheim, Sonnenstein, Bernburgu i Hadmar, w których – w specjalnych komorach gazowych przypominających prysznice – zaczęli uśmiercać pensjonariuszy hospicjów i zakładów psychiatrycznych. W ramach akcji T4, w okresie od stycznia 1940 roku do sierpnia 1941 roku, uśmiercili ponad siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Włączenie Wielkopolski z częścią Kujaw i województwem łódzkim do Rzeszy jako Kraju Warty – Warthegau, oznaczało jedynie rozszerzenie programu eutanazji na nowe terytoria.

Pomnik ofiar w Lesie Rzuchowskim
Pierwsza komora gazowa na włączonych terytoriach powstała w ramach utworzonego obozu koncentracyjnego na terenie Fortu VII w Poznaniu. Tu, pod koniec października 1939 roku, trafili jako pierwsi pensjonariusze Państwowego Szpitala Psychiatrycznego w Owińskach, około tysiąca osób. Kolejnymi ofiarami byli pacjenci Szpitala Ubogich w Śremie, Dziekanki w Gnieźnie, Szpitala Psychiatrycznego w Kościanie, Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Gostyninie i jeszcze kilku ośrodków. Tysiące osób. Z tą różnicą, że mieszkańców tych placówek uśmiercano już nie stacjonarnie, ale w mobilnej, samochodowej komorze gazowej. I tę metodę na szeroką skalę zastosowano w Chełmnie nad Nerem.
Granica psychologiczna została przekroczona. Niepotrzebne grupy społeczne można było eliminować. Teraz wystarczyło wskazać kolejną, by ją pozbawić prawa do życia. A że Gauleiter Arthur Greiser, namiestnik Kraju Warty, był człowiekiem ambitnym, jako pierwszy w Rzeszy zaczął działać uzyskując niewątpliwie zgodę samego Hitlera na – jak to napisał potem w liście do Heinricha Himmlera – „specjalne zabiegi na stu tysiącach Żydów”. Chodziło o ludność żydowską Kraju Warty, pozamykaną już w pierwszych miesiącach wojny w gettach tak wielkich jak getto łódzkie, ale też mniejszych gettach miasteczkowych i małych, otwartych gettach wiejskich. Było to około 400 tysięcy ludzi, z których około 100 tysięcy, schorowanych, zbyt starych i zbyt młodych, po prostu zupełnie niepotrzebnych, którzy nie byli w stanie pracować na rzecz wojennej machiny Niemiec. Należało ich uśmiercić.
Słynna konferencja w Wannsee pod Berlinem, na której niemieckie kierownictwo podjęło decyzję o „ostatecznym rozwiązaniu” kwestii żydowskiej, miała miejsce dopiero 20 stycznia 1942 roku, kilka miesięcy po rozpoczęciu eksterminacji w Kraju Warty.
Najpierw, na przełomie sierpnia i września 1941 roku, zabrano się za Żydów z Konina, Rzgowa i Grodźca. Wywożono ich do lasów, rozstrzeliwano lub gazowano w mobilnej komorze gazowej, by potem grzebać w kopanych przez polskich więźniów dołach. Żydów z Zagórowa dla odmiany ugotowano, wrzucając żywcem do dołów z niegaszonym wapnem i zalewając wodą. Tak wymordowano pierwsze kilka tysięcy. Zadaniem tym zajmowała się doświadczona w zbrodniach jednostka – Sonderkommando Lange. To ta grupa psychopatycznych morderców otrzymała niedługo potem zadanie zorganizowania fabryki śmierci w Chełmnie nad Nerem, by usprawnić proces eksterminacji.

Fragment „Ściany Pamięci” w Lesie Rzuchowskim z tablicami pamiątkowymi
Wchodzę przez bramę na teren dawnego obozu. Kilka współczesnych budynków, spichlerz, odkryte fundamenty jakiegoś obiektu z przerzuconą kładką, pamiątkowy kamień z tablicą i jeszcze jakby betonowy sarkofag na skraju parowu odcinającego ten teren od kościoła. Na sarkofagu ociosany kamienny blok. „Miejsce uświęcone krwią tysięcy ofiar ludobójców hitlerowskich. Cześć ich pamięci” – głosi napis. Wszystko przykryte delikatnie śniegiem. Wchodzę do niewielkiego budynku, w którym wita mnie przyjaźnie mężczyzna w średnim wieku i wskazuje drogę do kolejnego budynku, w którym znajduje się główna ekspozycja muzealna.
Chełmno, czyli niemiecki Kulmhof, było wymarzonym miejscem. Doskonale położone pomiędzy głównymi skupiskami ludności żydowskiej, a jednocześnie wystarczająco odosobnione, by nie rzucać się zbytnio w oczy. Z dobrym połączeniem kolejowym i drogowym z Kołem i dalej Łodzią oraz innymi miastami regionu. I pałacem w samym środku wsi zamieszkałym przez kilka rodzin. Sonderkommando pojawiło się tu po raz pierwszy zapewne w październiku 1941 roku, szczególnie interesowało się pałacowymi piwnicami.
Krótko potem, w listopadzie, wysiedlono mieszkańców budynku, teren wokół wygrodzono wysokim na dwa i pół metra parkanem, a z boku pałacu dobudowano drewnianą rampę, by z piwnicy można było wejść wprost na pakę podstawionego samochodu. Nic więcej. Pierwszy obóz zagłady był gotowy.
Eksterminacja w Chełmnie rozpoczęła się 7 grudnia 1941 roku od żydowskiej ludności okolicznych wsi i miasteczek: Koła, potem Dąbia, Dobrej, Kłodawy, Bugaja, Izbicy Kujawskiej a następnie Łodzi, Sompolna, Krośniewic, Żychlina, Ozorkowa, Poddębic, Kutna, Grabowa, Gostynina, Gąbina, Sannik, Osięcin, Brześcia Kujawskiego, Piotrowa Kujawskiego, Włocławka, znowu Łodzi, Pabianic, Brzezin, Ozorkowa, Radziejowa Kujawskiego, Czachulca, Lutomierska, Bełchatowa, Szadka, Sieradza, Warty, Łaska, Wielunia, Zduńskiej Woli, po raz kolejny Łodzi, Zelowa i znów Łodzi, Łodzi, Łodzi, Łodzi… Wśród łódzkich transportów była też grupa kilkudziesięciu tysięcy Żydów z Berlina, Wiednia, Hamburga, Pragi, Düsseldorfu, Frankfurtu i Luksemburga, których – wbrew woli Greisera – przewieziono i zamknięto w łódzkim getcie pod koniec 1941 roku. W obozie, w styczniu 1942 roku, wymordowano też około pięciu tysięcy Romów zamkniętych w łódzkim getcie. Do tej przerażającej listy dodać trzeba jeszcze kilkudziesięciu zamożnych Żydów z Francji i Belgii, pojedyncze przypadki Polaków, rosyjskich jeńców, księży i zakonnic, a także około osiemdziesięciu dzieci z czeskich Lidic, zagazowanych po pacyfikacji tej wsi 10 czerwca 1942 roku w odwecie za udany zamach w Pradze na Reinharda Heyndricha, naczelnego administratora „ostatecznego rozwiązania”. Łącznie do lipca 1942 roku, w ciągu ośmiu miesięcy, pozbawiono w Chełmnie życia prawie 170 tysięcy ludzi. Ein Tag, ein Tausend – jak mawiali obozowi oprawcy.

Chełmno od strony Neru
Ofiary zwykle dowożono koleją do Koła, z Koła kolejką wąskotorową do miejscowości Powiercie, a następnie samochodami ciężarowymi do Chełmna. Wszystko pod pretekstem podróży do obozów pracy. Informował o tym ze spokojem i uprzejmością jeden z funkcjonariuszy obozu zaraz po przyjeździe. Dzięki temu „przesiedleńcy” spokojnie podporządkowywali się procedurze – wchodzili do pałacu, tam zostawiali wszystkie cenne rzeczy, a następnie grupami kilkudziesięciu osób schodzili do piwnicy przez drzwi z napisem: zum Bade. Rozbierali się i wąskim korytarzem wchodzili na rampę wprost do samochodowej komory gazowej.
„Kiedy już wszyscy Żydzi weszli do komory, kierowca zamykał drzwi na klucz. Następnie włączał silnik. Zaraz potem usłyszałem krzyk, łomotanie w ściany komory. (…) Mniej więcej po dziesięciu minutach krzyki ucichły i widziałem, że Ci ludzi już nie żyją. Kierowca stał z pracującym silnikiem jeszcze przez kilka minut. Po czym odjechał” – zeznawał po wojnie wachman Wilhelm Heukelbach z załogi obozu. Z ostatnim haustem spalin kończyło się życie dziesiątków tysięcy ludzi. Ein Tag, ein Tausend.
Zanim wejdę do wskazanego przez ochroniarza budynku podchodzę do ruin pałacu i rampą przechodzę dokładnie w linii wąskiego, piwnicznego korytarza. Schodzę tam, gdzie ofiary wchodziły do mobilnej komory. Droga śmierci.
Główna ekspozycja muzeum to ciemne wnętrze, jakby ziemnego dołu. Na jego ścianach rozmieszczono zdjęcia, mapy, opisy, cytaty świadków i zeznania oprawców. W gablotach – dowody ludzkiego istnienia: zabawka Estery, okulary Dawida, temperówka Lejba, odznaka Sary. Tak przynajmniej sobie wyobrażam, że każda należała do konkretnej osoby. Pozostały w ziemi, a teraz świadczą, że to wydarzyło się naprawdę.

Miejsce po pałacu w Chełmnie, widok na spichlerz
Na terenie obozu znajduje się jeszcze spichlerz. Odbudowany po wojnie, kiedy teren przejęła miejscowa spółdzielnia rolnicza, służył przez długie lata za magazyn paszy. Pod koniec działania obozu mieszkało w nim i pracowało na rzecz oprawców czterdziestu siedmiu żydowskich rzemieślników. W nocy z 17 na 18 stycznia 1945 roku, uciekając przed zbliżającą się Armią Czerwoną, Sonderkommnado zdecydowało o ostatecznej likwidacji obozu. Strzałem w głowę zaczęło uśmiercać trzymanych w spichlerzu Żydów. Jednak po powstaniu zamieszania i udanej ucieczce dwóch z nich, Niemcy podpalili budynek. Żywcem spłonęło kolejnych czterdziestu więźniów i dwóch niemieckich oprawców. Ciała we wspólnej (!) mogile na skraju parowu złożyli mieszkańcy miejscowości krótko po wyzwoleniu. To tam, gdzie na betonowym sarkofagu w 1957 roku ustawiono kamienny blok z napisem.
Proces eksterminacji miał jeszcze drugą odsłonę, Las Rzuchowski. Opuszczam więc Chełmno i drogą w kierunku Koła przejeżdżam dokładnie pięć kilometrów. Tę drogę pokonywały tysiące razy furgony z ciałami ofiar.
Zanim jednak nie zmieniono metody uśmiercania (z tlenku węgla na spaliny odprowadzane rurą do wnętrza samochodu) drogą kursowały samochody z żywymi ludźmi. Kiedy taki samochód psuł się i stawał przy drodze miejscowi słyszeli przerażające krzyki i walenie pięściami w ściany komory. Skręcam w lewo i nieznacznie wjeżdżam w las, bo parking jest właściwie przy drodze. Wysiadam i ruszam w głąb widząc przez padający śnieg, w odległości około trzystu metrów, zarys ogromnego betonowego bloku unoszącego się nad ziemią. Dopiero z bliska widzę pięć stożkowych podpór, które wbrew fizyce podtrzymują go na wysokości trzech, czterech metrów. Blok ten miażdży, kiedy się stanie pod nim.

Muzeum Obozu Zagłady Kulmhof w Chełmnie
„Z ciężarówki wyrzucano zagazowanych jak śmieci – na kupę. Ciągnięto ich to za nogi, to za włosy. Na górze stało dwóch ludzi, którzy rzucali ciała na dół do grobu, a w dole stało dwóch ludzi, którzy układali je warstwami, twarzą ku ziemi, w taki sposób, że przy głowie jednego leżały nogi drugiego. (…). Jeżeli gdzieś był wolny skrawek miejsca, wpychano tam zwłoki dziecka” – relacjonował uciekinier z obozu Szlama Winer. I tak kolejny transport, i kolejny, i kolejny… Kolejne ciała, i tak tysiące, dziesiątki tysięcy…. Ein Tag, ein Tausend.
Winer należał do grupy żydowskich pracowników grzebiących ciała ofiar w zbiorowych mogiłach w Lesie Rzuchowskim. Mimo, że to kilkudziesięcioosobowe żydowskie Waldkommnado nie miało szans na przetrwanie dłuższe niż kilka dni, to może był to lepszy los niż tych, którzy musieli wydobywać gnijące zwłoki i przenosić do krematoriów.
Rozkładające się ciała wytwarzały gazy, a te wypychały mogiły i ciała „wychodziły” na zewnątrz. Mdlący, słodkawy odór rozchodził się po okolicy. Wymyślono więc, by wykopywać zwłoki i palić na miejscu. Pierwsze prowizoryczne paleniska powstały w lipcu 1942 roku, zmienione w krótkim czasie na dwa piece krematoryjne. Trupy w nich układano warstwami, a pomiędzy nimi kładziono warstwę drewna. Całość polewano jeszcze benzyną. Podobną metodę wprowadzono potem na szeroką, przemysłową skalę w innych obozach zagłady. Czarny, mdlący dym unosił się po okolicy. Chełmno znów było pierwsze.




Po spaleniu ciał pozostawały kawałki kości. Tych też należało się pozbyć. Sprowadzono więc młynek do ich mielenia na pył lub rozbijano specjalnymi rozbijakami na malutkie kawałeczki. Leśnik Hans May zeznawał po wojnie: „W barakach stało dużo pełnych worków. Bothmann zwrócił się do jednego ze skutych łańcuchami ludzi, którzy tam pracowali: – Icek, przynieś mi z worka garść mąki. Stary podszedł do worka i przyniósł dwie garście śnieżnobiałej, drobniutkiej mączki z kości”. Mączkę kostną rozsypywano potem po lesie, niedaleko krematoriów, wrzucano do dołów lub w późniejszym czasie wywożono do młyna w Zawadce i wysypywano do Warty. Cześć trafiała też do Poznania jako nawóz do użyźniania ogródków.
Kiedy w 2007 roku byłem po raz pierwszy w Lesie Rzuchowskim ziemia w niektórych miejscach bielała. Kiedy wzięło się jej garść w przesypującym się piasku widoczne były kawałeczki kości. Dziś jest śnieg.
Gazowanie zakończyło się w lipcu 1942 roku, a ekshumacje i palenie ciał w lutym 1943 roku. Rozpoczęła się też likwidacja obozu. W końcu spełnił swe zadanie – rozwiązania lokalnej kwestii żydowskiej. 5 marca 1943 roku w restauracji Riga w Kole odbył się bankiet dziękczynny z udziałem Greisera, który w liście do Heinricha Himmlera pisał: „(…) przekonałem się, iż wśród członków Sondercommando panuje tak wysokie morale, że z przyjemnością melduję Panu o tym, Reichsführerze. Nie tylko wiernie i odważnie wykonali oni swoje obowiązki, ale reprezentują to, co najlepsze w żołnierce”. Kiedy to czytam, chce mi się wymiotować. 7 kwietnia wysadzono w powietrze pałac, a pozostałe po wybuchu ruiny rozebrano. Miejscowemu chłopu pozwolono zaorać teren pod zasiew.

Przedmioty odebrane ofiarom przed śmiercią w Muzeum Obozu Zagłady Kulmhof w Chełmnie
Chodzę po Lesie Rzuchowskim pomiędzy kwaterami zarysowującymi dawne doły z ciałami. Mijam wznoszone od lat 90. XX wieku pomniki upamiętniające Żydów z Łodzi, Bełchatowa, Gąbina, kamień wspominający austriackich Romów i macewy z dawnego kirkutu w Turku – „ku pamięci naszych przodków, którzy na tej ziemi żyli” – ustawione przez ziomkostwo turkowian z Izraela. W końcu staję przed szeroką „ścianą płaczu”, na której umieszczono dziesiątki mniejszych tablic upamiętniających konkretne osoby. Poznaję ich w opisach i na zdjęciach.
Nie byli eksterminacyjną masą, ale konkretnymi istnieniami w całej nieskończoności pojedynczego doświadczenia. Zjednoczone w tym ostatnim momencie życia. Ein Tag, ein Tausend.
Choć Niemcy w marcu 1944 roku uruchomili obóz ponownie, to już tylko w Lesie Rzuchowskim i na dużo mniejszą skalę, związane to było z likwidacją getta w Łodzi. W czerwcu i lipcu 1944 roku zginęło w nim około 7 tysięcy Żydów. W ten sam sposób, zagazowani i spaleni w odbudowanych piecach krematoryjnych. To w tym drugim okresie działania obozu grupę żydowskich rzemieślników umieszczono w spichlerzu w Chełmnie.
W drodze powrotnej przechodzę raz jeszcze pod betonowym blokiem – pomnikiem autorstwa poznańskiego architekta Jerzego Buszkiewicza z 1964 roku. Wsiadam do samochodu i odjeżdżam w stronę Koła. Zatrzymuję się na pierwszej stacji, kupuję hot doga i kawę, i chciałbym ich wszystkich przeprosić, że żyję. A może naszym obowiązkiem jest właśnie żyć i pamiętać. Kładę kamień na ich grobie i odmawiam mój kadisz, by to się już nigdy więcej nie powtórzyło.

Macewy w Lesie Rzuchowskim ze zniszczonego cmentarza żydowskiego w Turku
Wojnę przetrwała większość oprawców i tylko garstka Żydów, uciekinierów z grupy żydowskich robotników: Icchcak Justman, Michał Podchebnik, Abram Rój, Szymon Srebrnik, Jerachmiel Widawski, Mieczysław Żurawski. Większość z nich wyemigrowała po wojnie do Izraela. Trzech zeznawało w procesie wytoczonym członkom załogi obozu w Kulmhof w 1963 roku w Bonn. Siódmym uciekinierem był Szlama Winer, który po ucieczce z obozu w styczniu 1942 roku dotarł do warszawskiego getta i tam złożył relację włączoną potem do słynnego Archiwum Emanuela Ringelbluma. Krótko potem zginał w obozie zagłady w Bełżcu.
Post scriptum
Tydzień później na moim biurku w urzędzie znalazłem pismo. Stowarzyszenie Drugie Pokolenie zwraca się z prośbą mieszkańca Kfar Tawor w Izraelu o upamiętnienie kamieniem pamięci na ul. Wrocławskiej 14 w Poznaniu jego pradziadków – Estery i Abrahama Waksztoków. W 1939 roku zostali oni wysiedleni z Poznania i znaleźli się w kutnowskim getcie. On w 1941 roku zmarł tam na tyfus, ona w marcu 1942 roku została wywieziona do Chełmna…
Korzystałem z książki Patricka Montague Chełmno. Pierwszy nazistowski obóz zagłady, Wydawnictwo Czarne