Długo pozostawał poza moim radarem. Byłem tu może raz czy dwa, załatwiałem sprawy, ale raczej przelotem. A potem jakieś siły zaczęły mnie przyciągać, najpierw dostałem nominację do Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka, a dwa lata później dołączyłem do jury, które tę nagrodę przyznaje i wygląda na to, że będę teraz w Poznaniu regularnie. A kiedy jakieś miasto staje się moje, choćby na kilka dni w roku, zaczynam się rozglądać i zadawać pytania. Gdzie można się tu napić dobrej kawy? Gdzie można zjeść coś wegańskiego? Kto tu coś pisze?
Bo że w Poznaniu ktoś musi pisać, to chyba oczywiste. W końcu to literatura mnie tutaj ściągnęła. I działa tu jedno z najważniejszych wydawnictw poezji w kraju, WBPiCAK – wyrecytowanie jego długiej nazwy to niezawodny sygnał, że ktoś siedzi w branży od dłuższego czasu, a jego redaktor naczelny, Mariusz Grzebalski, sam jest poetą. Do tego mieszkają tu, by wymienić tylko kilka bardziej rozpoznawalnych nazwisk światka poetyckiego, Bianka Rolando, Joanna Roszak i Dariusz Sośnicki. I jest uniwersytet, a na nim polonistyka, która przez długi czas była (a może i wciąż jest?) najważniejszym w naszym kraju centrum badania literatury współczesnej. Kiedy byłem na studiach, bez opracowania „Literatura polska 1976-1998. Przewodnik po prozie i poezji”, nazywanego krótko od nazwisk jego autorów Czapliński–Śliwiński, nie dało się zdać egzaminu z literatury najnowszej.
Jest w końcu w Poznaniu literatura gatunkowa. Ogromny cykl kryminałów o mieście i okolicach od prawie dwudziestu lat pisze Ryszard Ćwirlej.
I przecież jest Pyrkon, a skoro jest Pyrkon, to są i twórcy fantastyki, choćby Marcin Mortka, Joanna Jodełka czy Wojciech Szyda. Ale proza, kto tu pisze prozę? Bo tak już jest, że kiedy mowa o literaturze, to każdy, każda i każde ma na myśli co innego, jedni właśnie poezję, inni porządne fantasy albo kryminał, jeszcze inni wysublimowane eseje. A tak się składa, że dla mnie literatura to przede wszystkim proza, a proza to przede wszystkim powieści i opowiadania. Ale właśnie mniej gatunkowe, raczej nie kryminały (choć czasem są o zbrodniach), czy romanse (choć zwykle są o miłości), bardziej takie rzeczy, które unikają gotowych schematów. Intuicyjnie wiadomo, o co chodzi, o książki, które zdobywają nominacje do nagród, o których pisze się w magazynach literackich. Po prostu, proza.
Kto więc w Poznaniu pisze prozę? Wpisuję to w Google, ale Google w pierwszych dziesięciu wynikach trzy razy podpowiada mi Andrzeja Stasiuka, a przysiągłbym, że on mieszka gdzie indziej. Sprawdzam w nominacjach do nagród. Poznańska Nagroda Literacka, ta, w której od niedawna pracuję, jest co prawda ogólnopolska, a w regulaminie nic nie ma o tym, że trzeba być z Poznania, ale wiadomo, jak to bywa. Bywa, ale nie jest.
Są tu poetki, akademicy, eseistki, filozofowie, są nawet prozaicy i prozaiczki, ale tak się składa, że nie z Poznania.
Jest też Nagroda im. Józefa Łukaszewicza, to obiecujący trop, bo przyznaje się ją za pisanie o Poznaniu. I tym razem nic z tego, najwięcej tu tytułów bardzo fachowych, podaję przykłady: „Życie artystyczne w Poznaniu w latach 1919-1939. Instytucje, salony, wystawy” albo „Teatr poznański w podróży (1870-1900). Repertuary występów i źródła do dziejów sceny polskiej w zaborach pruskim i rosyjskim”. To wszystko bardzo ciekawe, ale prozy tu nie ma. To znaczy jest wśród nominacji sprzed paru lat pozycja pod tytułem „Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę” autorstwa Emilii Kiereś i Małgorzaty Musierowicz. I jasne, o tym, że ta ostatnia pisze w Poznaniu, coś już słyszałem. Ale, prawdę mówiąc, liczyłem, że znajdę tu kogoś innego niż Małgorzata Musierowicz.
Szukanie na własną rękę nic nie daje, pytam więc znajomych. Zaprzyjaźniona badaczka, krytyczka literacka, redaktorka: – Nie ma. Koleżanka poetka i literaturoznawczyni: – Nie ma. Znajoma podcasterka i krytyczka: – Nie ma. Rzutki student piątego roku krytyki literackiej, o, ten wymienia sporo nazwisk, już się zaczynam cieszyć, ale szybko się orientuję, że to same poetki i poeci. – Ale proza, nikt nie pisze prozy? – dopytuję. – Nikt.
Niemożliwe, myślę. I już sobie wyobrażam, jak zanurzam się w nocnym życiu Poznania. Jak przeczesuję zadymione kawiarnie i zatęchłe bary, zwyczajne miejsca przebywania osób piszących.
Ktoś słyszy o moich poszukiwaniach i zapewnia, że ma dobry trop i ciągnie mnie do squatu, gdzie na pewno będzie człowiek, który coś wie. Jego nie ma, ale jest inny, który się zarzeka, że słyszał coś o tajnych spotkaniach w piwnicy jednej z kamienic. Idziemy tam, coraz mniej przytomni, coraz bardziej podekscytowani. W piwnicy rzeczywiście jest spotkanie, ale nie takie miałem na myśli, ktoś tu odprawia czary, ktoś przyzywa demona, na środku w płomieniach stoi starożytna księga.
No dobra, współczesny rynek literacki to nie film Romana Polańskiego (chyba że „Rzeź”), a ze mnie żaden enigmatyczny antykwariusz. Zamiast rzucać się w wiry nocnego życia, siadam na kanapie, włączam Netfliksa, a tam „Fanfik”. Film z 2023 roku w reżyserii Marty Karwowskiej, ale co ważniejsze, na podstawie książki Natalii Osińskiej. Zagadka rozwiązana. To zadziwiające, że ta powieść o nastoletniej Tośce, wymalowanej i wyubieranej blondynce z poznańskiego liceum, która pewnego dnia odkrywa, że lepiej się czuje jako Tosiek, wyszła już w 2017 roku. Polskie władze rozkręcały wtedy swoją homofobiczną kampanię, ale tematyka trans była praktycznie nieobecna w publicznej dyskusji.
I nagle tutaj, na tej wyobrażeniowej pustyni, ukazuje się powieść, w której trans-chłopak po prostu się pojawia, a to, że jest trans, nie jest nawet jego największym „problemem”.
Do tego wśród głównych postaci są: drobnomieszczańska ciotka, która najpierw robi wszystko, żeby cała ta historia się nie wydarzyła, ale w końcu sama doczekuje się wybaczenia oraz pozamykany po męsku ojciec, który chce jak najlepiej, ale nic z tego wszystkiego nie rozumie. „Fanfik”, choć spokojnie mógłby być pełen postaci wyciętych z szablonu i reprezentujących określony „typy”, opowiada o postaciach z krwi i kości, z ich własnymi niekonsekwencjami, błędami i głupotami. Fantastyczna sprawa.
Nie tylko sama Osińska jest poznańską pisarką, ale i „Fanfik” jest osadzony w Poznaniu. Może samo miasto nie gra tu wielkiej roli, ale lokalsi wskazywali, że niektóre pojawiające się tu adresy są wyraźnymi sygnałami dla kumatych. Ja lokalsem nie jestem i mogę się tylko zastanawiać, co tu jest najbardziej poznańskie. Czy ciocia Idalia, heroiczno-tragiczna obrończyni drobnomieszczańskiego ładu, próbująca zagadać wszystkie problemy? Czy to, że wszyscy są tutaj tacy strasznie grzeczni? Może to, że podczas pierwszego pocałunku chłopak myśli o swoim ojcu? A może najbardziej poznańskie jest właśnie to, że to powieść o osobach LGBT+, namacalny dowód na przemianę, jaką w ostatnich latach przeszło to miasto?
Hola, hola! – powie ktoś nadzwyczaj skrupulatny. Przecież miało tu być o prozie, która unika gatunkowych szufladek, a dzieła Osińskiej to klasyczne powieści młodzieży!
Może i tak, odpowiem, bo ścisła konsekwencja nie należy do moich cnót, ale przecież niewykluczone, że „Fanfik” to raczej historia o dojrzewaniu, Bildungsroman, jeśli ktoś bardzo potrzebuje autorytetu niemieckich terminów. Tak zresztą pisał w „Dwutygodniku” o tej powieści Błażej Warkocki, jeden z poznańskich speców od literatury, że to „świetnie napisana i kompozycyjnie dograna powieść nie tylko dla młodzieży”.
A skoro już mowa o „Dwutygodniku”, którego jestem redaktorem, to przecież nie mógłbym zapomnieć o jednym z jego regularnych autorów, Bartoszu Żurawieckim. To przecież pisarz poznański jak się patrzy, autor co najmniej pięciu książek prozą. Ostatnia z nich, powieść „Do Lolelaj. Gejowska utopia”, to historia pewnej knajpy i zapełniającej ją całej galerii postaci: czasem cudacznych, skłonnych do dram i plotek, a czasem tragicznych, choć trzeba przyznać, że to knajpa jednak bardziej warszawska niż poznańska, hybryda Le Madame i Ramony. Inna sprawa, że od czasu „Lolelaj” Żurawiecki poświęcił się literaturze non-fiction: napisał „Festiwale wyklęte” (o rozrywce w PRL-u), „Ojczyznę moralnie czystą” (o początkach HIV w Polsce) i „Primadonnę” (biografię Bogusława Kaczyńskiego). I wszystko to oczywiście szalenie ciekawe i nawet pisane prozą, ale nie taką, jakiej tu szukam.
Nie taką, powiedzmy, w jakiej specjalizuje się Maciej Płaza. Prawie bym o nim zapomniał, nawet nie dlatego, że nie kojarzy się specjalnie z Poznaniem (czy z jakimkolwiek innym miastem). On po prostu nie kojarzy się ze współczesnością. I to na swoje własne życzenie.
Pisanie Płazy jest ostentacyjnie niedzisiejsze, czy może bardziej sprawdza, na ile wyszperane z historii literatury sposoby opowiadania, fascynacje i wrażliwości jakkolwiek pasują do naszego dzisiaj.
Tak było w jego debiutanckim zbiorze opowiadań „Skoruń”, który momentami brzmiał tak, jakby został napisany w latach 70. XX wieku przez któregoś z prozaików związanych z tzw. nurtem chłopskim. Ale przecież spod plastycznych, bardzo zmysłowych historii o kolejnych etapach burzliwego wchodzenia w dorosłość, przebijała całkiem współczesna świadomość tego, czym jest przemoc, czym dzieciństwo i jak te dwie sprawy mają się do siebie. Coś podobnego dzieje się w „Golemie”, chyba najbardziej imponującej z książek Płazy. Na pierwszy rzut oka może ona sprawiać wrażenie jakiegoś rękopisu odnalezionego w bucie, nieznanego arcydzieła literatury polsko-żydowskiej. Ale przy uważnej lekturze da się dostrzec, że tej wariacji o micie Golema, w której tyle miejsca poświęca się pewnej bohaterce, a cierpienie jest po prostu cierpieniem, nie dałoby się napisać ani sto lat temu, ani nawet trzydzieści.
Chyba najlepiej to zderzenie wiekowych fascynacji artystycznych z mniej więcej czasami dzisiejszymi widać w „Robinsonie w Bolechowie”, nagrodzonym między innymi Literacką Nagrodą Europy Środkowej Angelus. Ta historia młodego malarza, który swoje przywiązanie do tradycyjnych technik próbuje połączyć z wymaganiami sztuki współczesnej, to też, siłą rzeczy, historia samego pisarza, który staroświecki, wystylizowany, gęsty od detali realizm próbuje zaprząc do opowiadania o aktywizmie, sztuce zaangażowanej i mieście. No właśnie, mieście, bo ten „Robinson w Bolechowie” równie dobrze mógłby być „Robinsonem w Poznaniu”. To tutaj w końcu, wraz z bohaterem, przenosi się akcja i tutejsze środowisko artystyczne (odjęto mu nieco ostrości, żeby nie dało się łatwo rozpoznać, kto jest kim) przeżywa swoje perypetie, nieuchronnie sprzężone z historią miasta, które próbuje wymyślić się na nowo. No więc Osińska (całkiem niedawno), Żurawiecki (do niedawna) i Płaza (jakby dawno, a przecież dziś), to tyle? Kto jeszcze?
Gdzie są młodzi prozaicy i młode prozaiczki stąpający starszym po piętach? Pytam o to Antoninę Tosiek, poznańską poetkę i badaczkę (wygląda mi to zresztą na bardzo poznańskie połączenie literackie).
Tosiek odpowiada krótko: – U nas nie ma młodych prozaików i prozaiczek. – Ale jak to? – dopytuję rozpaczliwie, bo słyszę to już nie pierwszy raz, ale wciąż nie rozumiem. Tosiek mi to wyjaśnia: – Przez lata nie było w Poznaniu żadnych wydarzeń, spotkań, pozauniwersyteckich instytucji, które zapraszałyby do literatury. A tak się jednak często zaczyna. Mamy festiwale w Zamku, ale one, sam wiesz, są zdominowane przez akademię. Nie dziwi więc, że wszystkie osoby piszące, które znam, chciałaby się wyprowadzić, żeby mieć dostęp do jakiegoś nieoficjalnego obiegu literackiego. U nas dopiero od kliku lat są jakieś mniejsze inicjatywy studenckie, które całkiem nieźle sobie radzą, ale gromadzą maksymalnie dwadzieścia osób. Jest slam, ale warsztatowo i treściowo to najczęściej bebła. Jest im dobrze ze sobą, więc się spotykają i wzajemnie napędzają do pisania.
Mogłoby się wydawać, że mój problem ze znalezieniem prozaiczek i prozaików to tylko doraźna sprawa, skutek konkretnej polityki kulturalnej, takich czy innych decyzji, które dałoby się łatwo odkręcić za sprawą paru uchwał. Tosiek sięga jednak głębiej w trzewia miasta: – Jakkolwiek absurdalnie to nie zabrzmi, mam wrażenie, że poznański Ordnung to jest jednak atmosfera intelektualna. Postpamięć użyteczności, produktywności i opłacalności. Myślę, że to też jest trochę kwestia takiej manifestacyjnie nieskomplikowanej tożsamości lokalnej. Niby Zachód, ale nie przesiedleńczy, zrobiony na nowo po 1945 roku. W ostatnich latach najciekawsze rzeczy rodziły się właśnie z takiego konfliktu bycia w miejscu i z miejsca, a tutaj to jest znacznie mniej eksplorowane. No i jeszcze ta bucowatość! Były takie konkursy na pamiętniki poznaniaków, od 1921 kilka razy je powtarzano i tam wszędzie silne było przekonanie o wyższości i elitarności Poznania: że od międzywojnia był najbogatszy (poza Śląskiem), że miał rozwinięte instytucje i potrafi stać w kolejce do urzędu, kiedy trzeba. To jest wdrukowane w atmosferę tego miasta – odpowiedzialność, celowość, a nie jakaś frywolna aktywność artystyczna. – Czy mogę cię zacytować? – upewniam się tylko. Tosiek odpowiada: – Jestem pierwsza do kalania własnego gniazda.
A jednak coś w Poznaniu musi się zmieniać, bo pewnego dnia w kazamatach cesarskiego Residenzschlossu znajduję obiecujące tropy.
To (aż!) trzy młode i obiecujące pisarki, których książki niewątpliwie prozatorskie mają się ukazać w najbliższych miesiącach. Skuszony obietnicą, że nawet jeśli w Poznaniu prozy za bardzo nie ma, to niedługo już będzie, wyciągam od wydawców maszynopisy i czytam.
Na pierwszy ogień idzie „Wydrąż mi rodzinę w serze” Aleksandry Kasprzak, która wcześniej występowała (i była nagradzana) jako slamerka i ma też doświadczenie pracy w redakcji satyrycznego „ASZdziennika”. Jej debiutancka książka już w pierwszym zdaniu puszcza oko do „Fanfika” i to bez większych subtelności, z grubej rury: „Mój brat, Marek, postanowił, że będzie dziewczyną”. Choć to też trochę zmyłka, bo wątek trans-siostry okazuje się tu poboczny. Centralne są doświadczenia samej narratorki i jej zderzenia z najbliższym otoczeniem: szkołą, podwórkiem, miasteczkiem, ale przede wszystkim z ojcem i matką.
Kasprzak pisze o biedzie, sposobach, czasem najdziwniejszych, jej oswajania i skutkach, jakie ona wywołuje. Ale w żadnym wypadku nie jest to proza zaangażowana. Ważniejsze są tu satyryczne ciągoty autorki. Tworzony przez nią świat trochę przypomina „Rodzinę według Kiepskich”, a trochę „Kości, które nosisz w kieszeni” Łukasza Barysa, choć sama narratorka przyznaje się raczej do inspiracji Dorotą Kotas i Patrycją Sikorą. Postaci ojca (osiedlowego alkoholika, który nie może się pogodzić ze zmarnowanym talentem artystycznym) i matki (alkoholiczki mniejszego kalibru, a przy tym kolekcjonerki dzwonów) są tu karykaturalnie przerysowane, a zdarzenia podkręcone w stronę komediowej groteski. Akcja, choć wyrazista, toczy się jednak bez wyraźnego kierunku, raczej grzęźnie razem z bohaterami w beznadziei. W tym świecie właściwie nie może się wydarzyć nic sensownego, a kiedy się już wydarza, to raczej, właśnie, bez sensu. Narratorce i jej siostrze pozostają więc tylko marzenia o tym, że z rodzinnych Sierpc w mazowieckiem, gdzie wszystko się dzieje i gdzie centralną instytucją pozostaje Okręgowa Spółdzielnia Mleczarska, będą mogły wreszcie uciec. „Zgarnie nas syn prezydenta Poznania. Ma w aucie dwa miejsca”, zdradza narratorka, która dla swojej siostry planuje lepszą przyszłość:
„Marta wydrąży sobie nowe życie z lepszego sera. Poznań utuli ją do snu, odsunie od niej browary. Marta już nigdy nie tknie masła”.
To dziwna sprawa z tym Poznaniem, bo z Sierpca znacznie bliżej jest przecież do Warszawy, więc niewykluczone, że to jakiś ślad doświadczeń samej autorki. Kasprzak byłaby więc zapowiadającą się pisarką poznańską. Ale z uciekaniem to jest tak, że jak raz się zacznie, to potem trudno przestać i podobno autorka przeniosła się z niedawno z Poznania do stolicy, więc kiedy jej książka ukaże się nakładem Biura Literackiego, policzy się już na tamtejszy rachunek.
Niby podobnie, jednak całkiem inaczej jest zrobiona książka Marty Maciejewskiej „Rośliny ruderalne”, która ma się ukazać jesienią tego roku nakładem niewielkiego wydawnictwa Brak Przypisu. Tu też na pierwszym planie są zdarzenia z życia rodziny, tu też nie ma wyraźnie zarysowanej linii fabularnej. Ale jeśli Kasprzak woli rysować grubą kreską i wyginać postaci tak, aby wywołać śmiech, to Maciejewska jest stylistką zainteresowaną raczej detalicznymi efektami. Przygody narratorki, kilkuletniej dziewczynki, jej młodszej siostry Karinki oraz ich dwojga rodziców są momentami rachityczne: to odwiedziny u starszej ciotki, przedszkolny bal albo wycieczka rowerowa do pobliskiego Lichenia (akcja toczy się w miejscowości Palestyna, najwyraźniej fikcyjnej; mapy Google podpowiadają, że w Wielkopolsce pod koniec XIX istniało siedlisko o tej nazwie, ale dziś pozostała po nim tylko kamienna tablica i krzyż).
W książce Maciejewskiej te mikrozdarzenia śledzimy z perspektywy małego dziecka (pod tym względem „Rośliny ruderalne” przypominają „Po trochu”, doceniany przed kilkoma laty debiut Weroniki Gogoli), co sprawia, że nabierają one niesamowitej gęstości i znaczeń. I decydują o tym, że książka rozgrywa się, by tak rzec, na poziomie zdań. To one wydają się tu najważniejsze, choćby takie: „W kącikach szyb skroplił się nasz oddech, a jeszcze głębiej zawisła biel. Gdy mam umysł świeży jak gałązka, nie zachoruję, choćbym nie wiem co robiła. Dlatego przekręcam klamkę i jestem pomiędzy. Dlatego wyciągam rękę i zatapiam w pieszczotliwym puchu. To ręka, która przywołuje wodę. To ręka, która zaraz zniknie”. Choć może równie ważne powinno być to, że autorka zawodowo jest związana z Centrum Kultury Zamek, co powinno sprawić, że jak już zostanie poznańską pisarką, to przynajmniej przez pewien czas nią pobędzie.
Gdzieś pomiędzy tymi skłonnościami – do wyrazistości i do detalu – mieści się „Złodziejka matek” Magdaleny Genow (Biuro Literackie). Skądinąd to jedyna w tym gronie pisarka, która nie jest ścisłą debiutantką, bo w 2019 roku ukazał się jej reportaż „Bułgaria. Złoto i rakija”. W jej debiucie prozatorskim styl momentami zbliża się do poetyckiego zagęszczenia, ale całkiem wyraźna jest tu też linia fabularna. Akcja powieści toczy się w dwóch planach czasowych. W tym współczesnym młoda kobieta, matka dwójki małych dzieci, próbuje negocjować swoją autonomię: z mężem, z teściami, z całym światem, i jakoś nawigować wśród nierzadko sprzecznych wymagań współczesnej klasy średniej. Satyryczne momenty tej opowieści przypominają trochę pisanie Aleksandry Kasprzak, ale „Złodziejce matek” chyba najbliżej do głośnej swego czasu książki Natalii Fiedorczuk-Cieślak „Jak pokochałam centra handlowe”.
W powieści Genow sprawy komplikuje fakt, że dzieciństwo bohaterki zostało naznaczone przez nieobecność matki cierpiącej na chorobę dwubiegunową. Tego dotyczy drugi plan czasowy, któremu z kolei blisko do prozy Marty Maciejewskiej. Sporo tu jest niepozornych zdarzeń o wielkim znaczeniu, sporo bolesnych zderzeń z rzeczywistością, ale też niemało namacalnego konkretu służącego za szkielet dla wspomnień. „Złodziejka matek” jest niewątpliwie najbardziej poznańską z tych książek. Nie tylko jej akcja toczy się w Poznaniu, ale sama topografia miasta i okolic odgrywa tu niemałą rolę. Istotne jest choćby napięcie między dzieciństwem spędzonym w centrum, duszną atmosferą stabilizacji w podmiejskiej Rakowni i próbą samodzielności „na osiedlu Tarasy Warty”.
Poznańscy są też teściowe bohaterki („Grzybnie ich rodów oplatały Poznań od dziesięcioleci”) i poznański jest sposób zalewania kawy przez babkę („po wypiciu zalewała kilka razy wrzątkiem, żeby fusy się nie zmarnowały”).
To już chyba oczywiste, że te trzy książki łączy wspólna obsesja. Przedmiotem skrupulatnej analizy, choć dokonywanej odmiennymi narzędziami, jest w nich rodzina: to, jak działa, ale pewnie bardziej to, jak nie działa. Rodzina z jej dziwactwami, śmiesznostkami, tragediami, niedopowiedzeniami i tym całym bałaganem, który w każdym pokoleniu trzeba porządkować od nowa. Nie jest tak, że w innych częściach kraju nikt nie interesuje się życiem rodzinnym. Przeciwnie, to pewnie jeden z najczęstszych wątków literatury polskiej ostatnich lat. Autorki i autorzy (obawiam się, że sam się do nich zaliczam) grzebią bez ustanku w swoich genealogiach, szukając tam kluczy do współczesności. Jeśli jednak trzy zupełnie świeże debiuty autorek związanych z Poznaniem są tak bardzo wprost o rodzinie, oznacza to, że Ordnung, o którym opowiadała mi Antonina Tosiek, nie tylko przestaje już blokować możliwości prozy, ale sam staje się dla niej pożywką. A poznańskiej prozy nie należy szukać w barach, squatach czy inny piwnicach, ale na rodzinnych obiadach spożywanych w każdą niedzielę przy stołach zasłanych wykrochmalonymi obrusami. Tylko czy ktoś mnie na nie zaprosi, kiedy następnym razem będę w mieście?