Pożegnanie z Poznaniem

"Cabaret", słynny musical o dekadenckim międzywojennym Berlinie, jest ciągle aktualnym ostrzeżeniem przed brunatniejącym światem, który, wszystko na to wskazuje, właśnie powrócił.
MIKE URBANIAK
"Cabaret", Teatr Muzyczny w Poznaniu | foto Dawid Stube

Cabaret w reżyserii Łukasza Brzezińskiego
Teatr Muzyczny w Poznaniu
premiera 6 września 2025 r.

KUP BILET

Kiedy jesienią 2013 roku Krzysztof Warlikowski pokazał światu w stołecznym Nowym Teatrze swój Kabaret warszawski, inspirowany w dużej mierze Kabaretem Boba Fosse’a – ikonicznym dzisiaj dziełem filmowym sprzed pół wieku, premierowy komentariat przyjął jego dzieło chłodno. Trzeba być, szeptano na bankiecie, mocno oderwanym od rzeczywistości albo chorobliwie przewrażliwionym, by wieszczyć wówczas ponowne zbrunatnienie Polski i szerzej Europy. Jakie zbrunatnienie? Jacy faszyści? Jakie ograniczanie wolności? Jaka opresyjna normalizacja? Jesteśmy przecież w Unii Europejskiej, mamy otwarte granice, bogacimy się, a rajanery lądują już prawie w każdej polskiej wsi. Jacek Poniedziałek, monologujący ze sceny o rychłym schodzeniu do podziemia i zakazywaniu kochania tych, których chcemy, wydawał się wielu, delikatnie mówiąc, histeryczny, a wręcz groteskowy. Do czasu.

Zaledwie dwa lata później władzę w Polsce przejęła Zjednoczona Prawica – fanatycznie homofobiczna, antykobieca i ksenofobiczna.

Łącząc siły z wieloma dygnitarzami Kościoła katolickiego rozpoczęła swój Kulturkampf, pacyfikując również po kolei każdą wziętą na celownik instytucję kultury. Największą teatralną ofiarą „dobrej zmiany” była czołowa naonczas scena dramatyczna naszego kraju – Teatr Polski we Wrocławiu. Wkrótce zostały po nim już tylko artystyczne zgliszcza, a wspaniali aktorzy zmuszeni byli do założenia, działającego do dzisiaj, Teatru Polskiego w Podziemiu. W Podziemiu! O ironio losu, wszystko to niespełna cztery lata po kasandrycznym wieszczeniu z desek Nowego Teatru. Proroctwa Warlikowskiego zaczęły się spełniać na naszych oczach.

„Kabaret warszawski” w Nowym Teatrze | foto Magda Hueckel

Z poznańskiej perspektywy powolny pochód brunatnych koszul jawił się jako odległa krzątanina jakichś frustratów, gdzieś tam na stepach Azji, które zaczynają się dla poznańczyków już przed Kaliszem. Wielkopolska stolica umacniała tymczasem pozycję liberalno-demokratycznej twierdzy, miasta coraz bardziej otwartego i różnorodnego, naszego małego Berlina – żartowano. Jest oczywiście w tych żartach sporo dumy z miasta, które ongiś tak bardzo endeckie, dzisiaj jest nazywane „tęczową stolicą Polski”. Przy czym tę tęczowość trzeba obecnie widzieć znacznie szerzej niż w kategoriach bycia queer friendly. Owa tęczowość zakłada bowiem pozwolenie ludziom na takie życie, na jakie mają ochotę. „W Poznaniu – jak powiedziała mi ostatnio osoba z wyżyn miejskiej polityki – można mieć zaimki, jakie się chce, byleby tylko płacić podatki”.

To na wskroś poznańskie podejście jest od dekady wdrażane sukcesywnie w życie, przynosząc miastu mnóstwo profitów. Jest Poznań w rzeczy samej bardzo przyjemnym miejscem do życia.

Jednak coraz częściej słychać, że żyjemy tu w bańce. To także jest prawda. I jest to kolorowa bańka, w której może zostać łatwo uśpiona nasza czujność. A ważne jest to, jak mi niedawno mówił w rozmowie na Inny.Poznan.pl Maciej Krajewski, społecznik i aktywista, żeby jej za żadne skarby nie stracić, bo będzie po nas: „Chciałbym, żebyśmy w naszym poznańskim queerowym raju pamiętali, że nic nie jest dane raz za zawsze, że trzeba być czujnym. Cieszyć się, bawić, ale być czujnym.” Czujnym, chciałby się się dodać, jak sto lat temu Isherwood w Berlinie.

Christopher_Isherwood_6_Allan_Warren
Christopher Isherwood | foto Wikimedia Commons

Christopher Isherwood (1904-86) to jedna z ikon gejowskiej kultury, która została na zawsze już spleciona z legendarną i fascynującą do dzisiaj epoką berlińsko-weimarską, trwającą od końca Wielkiej Wojny (1918) do przejęcia władzy przez Hitlera (1933). Isherwood trafił do Berlina wiosną 1929 roku, korzystając z tego, że przebywał tam jego serdeczny przyjaciel, poznany cztery lata wcześniej początkujący wówczas poeta W. H. Auden. Dla dwudziestopięciolatka z post-wiktoriańskiej Anglii dekadencki Berlin z działającym od niedawna Institut für Sexualwissenschaft zawiadywanym przez Magnusa Hirschfelda, pioniera badań seksuologicznych i niezmordowanego propagatora równouprawnienia osób queerowych, był jak podróż na inną planetę.

Isherwood wrócił więc do Berlina latem, a jesienią już się nad Szprewę przeprowadził.

W dzień pracował jako korepetytor angielskiego, a nocami początkowo kolekcjonował kochanków, a potem przyszedł czas na poważne związki – najpierw z aresztowanym w czasie wojny przez Gestapo Heinzem Neddermeyerem, a po wojnie, już w Stanach Zjednoczonych, ponad trzydzieści lat spędził w związku z portrecistą Donem Bachardym. I pisał, ciągle pisał.

„Cabaret”, Teatr Muzyczny w Poznaniu | foto Dawid Stube

Jego najsłynniejsze dzieło to oczywiście wydane w 1939 roku Pożegnanie z Berlinem, obejmujące lata 1929–1933 i składające się z sześciu powiązanych ze sobą opowiadań, choć pisarz planował pierwotnie jedną, potężniejszą powieść. Wszystkie opowiadania – Dziennik berliński (jesień 1930), Sally Bowles, Rugia (lato 1931), Nowakowie, Landauerowie i Dziennik berliński (1932-33) można czytać niezależnie, a można razem, jedno po drugim i rzeczywiście warto, bo łączą je postaci, miejsca i wątki oraz sam Christopher Isherwood. Nie tylko, ma się rozumieć, jako autor, ale również jako postać-narrator. Choć Isherwood-pisarz odżegnywał się od ścisłej biograficzności, czytelnicy zwykle nie dają tym odżegnywaniom wiary i utożsamiają go z Isherwoodem-narratorem i nie ma na to rady.

Dzieje się tak być może dlatego, że jego berlińskie peregrynacje wydają się wtedy nie powieścią, a reportażem o chwiejącej się Republice Weimarskiej, która w DNA miała od samego początku zakodowaną katastrofę.

Upokorzony w Wersalu, obciążony gigantycznymi reparacjami, terytorialnie okrojony, upadły gospodarczo i społecznie naród niemiecki skierował szybko swoje nadzieje ku człowiekowi, który obiecał mu nowe, wspaniałe życie, wskazując jednocześnie winnych katastrofy – Żydów, komunistów, homoseksualistów i tych wszystkich „degeneratów” tworzących Entartete Kunst, sztukę zdegenerowaną. To właśnie oni zaludniają atrakcyjny i odrzucający zarazem świat Pożegnania z Berlinem: i Otto Nowak, i Bernhard Landauer, i sam Isherwood, i Sally Bowles – jego najsłynniejsza postać, wzorowana na Joan Ross, fanatycznej nawiasem mówiąc komunistce, oddanej bez reszty ideałom Stalina.

„Cabaret”, Teatr Muzyczny w Poznaniu | foto Dawid Stube

Pożegnanie z Berlinem zostało przyjęte bardzo dobrze, zbierało pozytywne recenzje, ale jego światowa, trwająca do dzisiaj kariera zaczęła się w teatrze – na Broadwayu. Dwanaście lat po premierze książki, jesienią roku 1951, John Van Druten, zaprzyjaźniony z Isherwoodem angielsko-amerykański dramatopisarz i reżyser, stworzył adaptację Pożegnania pod tytułem I Am a Camera i wystawił ją w nowojorskim Empire Theatre. Postać Sally Bowles zagrała Julie Harris i zgarnęła swoją pierwszą z pięciu nagród Tonny. Ta i inne nagrody oraz entuzjastyczne reviews przyczyniły się, jak to w Ameryce, do ekranizacji I Am a Camera cztery lata po teatralnej premierze. Sally Bowles znów zagrała Julie Harris, zbierając, nie ma się co oszukiwać, znacznie więcej pochwał niż sam film. Isherwood był tą ekranizacją zniesmaczony.

Na kinowy triumf swojej prozy będzie musiał jeszcze trochę poczekać, a będzie to triumf, po raz kolejny, przez teatr.

Najpierw bowiem za Pożegnanie wziął się genialny duet – John Kander (muzyka) i Fred Ebb (słowa piosenek) – wspierany przez Joe Masteroffa (libretto). To w tym gronie narodził się Cabaret, jeden z największych hitów musicalowych, granych z powodzeniem na całym świecie do dzisiaj. Wtedy, w 1966 roku, Sally Bowles zagrała Jill Haworth, a produkcja zgarnęła nagrody Tonny niemal we wszystkich kategoriach. Do dzisiaj, przez ponad pół wieku, w kolejnych wstawieniach Kabaretu wystąpili między innymi: Judi Dench, Michelle Williams i Emma Stone (w roli Sally) oraz Allan Cumming, Neil Patrick Harris i Eddie Redmayne (w roli Emcee), żeby wymienić dosłownie kilka nazwisk, bo lista gwiazd jest znacznie dłuższa.

Liza Minnelli | foto Wikimedia Commons

Status globalnego fenomenu Kabaret osiągnął kilka lat później, kiedy na ekrany kin wszedł film Boba Fosse’a z Lizą Minelli (warto tu dodać, że jej matka, Judy Garland, dostała propozycję zagrania Sally w teatrze, ale jej nie przyjęła). Po premierze filmu na początku 1972 roku zaczęło się prawdziwe szaleństwo: Kabaret zarobił dziesięć razy więcej niż na niego wydano, zebrał świetne recenzje i niezliczone nagrody, w tym osiem Oscarów. Otrzymali je między innymi Bob Fosse (najlepsza reżyseria), Liza Minelli (najlepsza aktorka) i Joel Grey (najlepszy aktor drugoplanowy). Dzieło Fosse’a należy dzisiaj do kanonu dwudziestowiecznej kultury filmowej – Sally Bowles już chyba na zawsze będzie miała twarz Lizy Minelli, a scena, w której mały nazista śpiewa utwór Tomorrow Belongs To Me do dzisiaj wywołuje ciarki na plecach. A może raczej należałoby powiedzieć: szczególnie dzisiaj, kiedy język debaty publicznej przekracza kolejne granice chamstwa i wulgarności, media (anty)społecznościowe płyną rynsztokiem, agresja stała się codzienną praktyką, a wszystkie sondaże polityczne przewidują, że tomorrow belongs to them.

„Cabaret”, Teatr Muzyczny w Poznaniu | foto Dawid Stube

My, w Poznaniu, śledzimy na razie te wszystkie doniesienia medialne a to ze zdziwieniem, a to z trwogą, a to z politowaniem, bo wiemy przecież gdzie mieszkamy i wiemy, jakie w kolejnych wyborach generujemy wyniki. Wszystkie one jednoznacznie odrzucają pochód brunatnych koszul przez nasze miasto. Ale nie jesteśmy przecież wyspą, jesteśmy częścią większej całości – Polski, w której można już otwarcie zaprzeczać Holokaustowi, w której można Ukraińców nazywać banderowcami, w której samozwańcze bojówki „patrolują” polskie miasteczka i granice, w której (to akurat się nie zmienia od lat) osoby LGBT+ są traktowane jak nie-ludzie. Mało tego, żyjemy w Polsce, w której nawet kardynał Grzegorz Ryś został zaatakowany za głoszenie Ewangelii! Ewangelia nie podoba się dzisiaj ani meringowcom, ani mentzenowcom, ani nawet rozmaitym wojownikom Maryi czy Chrystusa, którzy w jednym ręku mają różaniec, a w drugim kastet.

„Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” – już w chrześcijańskiej Polsce nie obowiązuje.

Warto więc, wybierając się na otwierający sezon w poznańskim Teatrze Muzycznym Cabaret w reżyserii Łukasza Brzezińskiego, zanurzając się w dekadencki, kampowy, queerowy i szalony świat międzywojennego Berlina, pomyśleć o tym, czy aby nie jesteśmy dzisiaj tam – toutes proportions gardées – gdzie niegdyś Christopher, Sally i cała ich ferajna? Czy głośna orkiestra i brzęk szkła, nie zagłuszają nam słyszanego z daleka równego marszu? Czy kiedy brunatna maź wleje się w granice miasta, postawimy jej tamę? Czy może, jak Christopher Isherwood, spakujemy walizki i przyjdzie czas na pożegnanie z Poznaniem? Dzisiaj wydaje się to niewyobrażalne, podobnie jak kiedyś.

Polecamy również

Chcesz wiedzieć o wszystkim, co najważniejsze w poznańskiej kulturze?
O wydarzeniach, miejscach, ludziach, zjawiskach, trendach?
Zapisz się do naszego piątkowego dynkslettera!