Przegięty w paragraf

Michał Witkowski, tegoroczny laureat Nagrody Literackiej Miasta Poznania, nauczył mnie, że obszary dotychczas zakryte, odsłania się gestem zamaszystym i nie czeka na to, co powie na ten temat reszta.
tekst SYLWIA CHUTNIK
foto arch. pryw. Michała Witkowskiego

Oryginalna okładka wydanego w 2004 roku przez Ha!art Lubiewa Michała Witkowskiego, książki przełomowej dla polskiej literatury i queerowej kultury.

„Już tak się przegięłam w paragraf, że chyba już jestem nie do odzyskania dla społeczeństwa, koniec ze mną” – myślałam sobie słowami jednej z bohaterek Lubiewa, powieści z 2004 roku, kiedy czytałam ją po raz pierwszy w zachwycie. Po dwóch dekadach od premiery nadal uważam, że nie ma lepszej pedalskiej książki o Polsce. I że nie tyle ktoś tu się ma odzyskać dla społeczeństwa, tylko że teraz tym społeczeństwem jest. Sorry. I nie o tożsamościowe gry i zabawy chodzi, a o podejście do życia. Byłam oszołomiona światem ciotek z meblościanki, które ani nie siliły się na te zagraniczne, ani nie miały w związku z tym kompleksów. Nie przepraszały za nic, to mnie doprowadzało do łez wzruszenia.

Michał Witkowski nauczył mnie, że obszary dotychczas zakryte, odsłania się gestem zamaszystym i nie czeka na to, co powie na ten temat reszta. To tak, jakby się weszło do pokoju, odkryło mityczną kołdrę, pod którą, no wiecie kto i co robi, i tak zostawiło. A jeszcze otworzyło okno, żeby się Polska przewietrzyła. Ulga nie do opisania. Nie było ucieczki od dziwactwa, nareszcie! Oczywiście znałam wcześniej te wszystkie opisywania codzienności, obserwacje zza firanki w literackiej formie. Znam Białoszewskiego na wyrywki. Ale on musiał do Ameryki jechać z tajnym dziennikiem pod pachą, aby móc opowiedzieć nam siebie w odbiciu innych.

A Witkowski zajechał co najwyżej na polskie morze i przysiadł na wydmach, wyjął notes i napisał nam zdystansowanym zaangażowaniem epopeję ciotowską.

Prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak, Michał Witkowski i rektorka UAM prof. Bogumiła Kaniewska | foto Władysław Gardasz | Życie Uniwersyteckie

Pamiętam pierwsze projekcje filmu dokumentalnego Paris Is Burning Jennie Livingston z 1990 roku o historii balów wywodzącej się z nowojorskiego Harlemu lat 20. XX wieku, vougingu, kategoriach konkursowych i dość skomplikowanej hierarchii pokazów, a przede wszystkim o ich znaczeniu dla elgiebetów (zwłaszcza młodych afro- czy latynoskich Amerykanów). Ten rodzaj dreszczyku, że oto teraz mainstream się dowie o niewidzialnym elemencie kontrkultury. Takim, który wymierzony jest prosto w homofobiczne serce, ale gryzie po łydkach również klasę średnią czy nawet upper class w jej eleganckich strojach.

Rodzi się tu jednak wiele pytań. To jak z Vogue Madonny (również z 1990) i jej trasą koncertową Blond Ambition, odwołującą się wprost do balów – czy popkultura pożre i sprzeda za miliony niszę, czy jednak zaakceptuje ją, zmniejszając tym samym homofobiczne nastroje społeczne? Pytania zostają bez odpowiedzi, bo dotyczą strategii i poszerzania pola działania artystycznego, a w tym wypadku samej egzystencji osób nieheteronormatywnych. Wnoszenie na szerokie pole odbioru tematów dotychczas zarezerwowanych dla osób z wąskiej grupy, pozbawia tajemnicy, ale może być też politycznie słuszne. Poszerza przecież sam dyskurs, w którym tkwimy i włącza głosy dotychczas nieuprzywilejowanych grup. Zaprasza do zabawy tych, którzy z tej zabawy zostali wykluczeni. Tylko czy w ogóle warto się włączać do oficjalnej kultury? Czy nie jest w niej aby zbyt nudno i sztywno?

Michał Witkowski podczas uroczystości wręczenia Poznańskiej Nagrody Literackiej | foto Władysław Gardasz | Życie Uniwersyteckie

Ale jeśli mówimy o literaturze, zwłaszcza w niszowym wydawnictwie (pozdrowienia dla Ha!artu, który wydał również moją debiutancką książkę), to kwestie dotyczące uzurpacji i wykorzystania „tajemnej kultury tzw. marginesu” na rzecz szeroko pojętego głównego nurtu, są miałkie. Tu nikt niczego nie spienięży, no bardzo mi przykro. Może sobie jednak co nieco popodglądać i odpowiednio umiejscowić na mapie chodliwych tematów. Oczywiście można się obrazić na autora choćby za przenoszenie języka konkretnej grupy do literatury w celu a) wyśmiania, b) kradzieży, c) zdystansowania się, co zresztą pojawiło się w krytyce Lubiewa jako argument na rzecz zbezczeszczenia kultury gejowskiej i co oczywiście jest argumentem bez sensu. Odkrywanie heteroseksualnych aspektów życia przez kultury odmieńcze, jak powiedziałaby Maria Janion, jest subwersją. Zamianą nie tylko formy, ale i znaczeń. Tajnym kodem zrozumiałym dla nielicznych, szyfrem pełnym odniesień do odniesień, metaznaczeń oraz ironii. Rozszyfrowanie tego jest trudne, wypadałoby stać się Susan Sontag i z zeszytem chodzić po gejowskich klubach, śledząc zjawisko kampu i później to opisać.

Ale Michał Witkowski żadnych łamigłówek ani nie musiał układać, ani rozwiązywać. My też nie musieliśmy się specjalnie wysilać i mieć ściągawki z pedalstwa. Dał nam bowiem gestem przypominającym dzielenie się to, co znał i to, w czym sam żył.

Dał nam prezent – ciotowisko, które zawsze było, tylko z różnych powodów mało się o nim mówiło. Być może dlatego, że nikt nie chciał podjąć się znalezienia odpowiedniego języka. Takiego, który (przepraszam za to wyrażenie) z czułością przedstawiłby postaci, które i tak miały źle. Spychane do pawlacza pamięci, przykryte niewybrednymi żarciochami stanowiły cyrkowe atrakcje, które – dzięki Michałowi – nabrały podmiotowości i stały się częścią naszej opowieści. O Peerelu, o społeczeństwie powojennym, ale i tym po ‘89, gdzie miało być już tylko bardziej kolorowo i bogato. I jeśli, jak pisze profesor Przemysław Czapliński, kamp miał być „taktyką radzenia sobie z prześladowaniem, polegającą na paradoksalnym sekretnym eksponowaniu stygmatyzowanej tożsamości”, Michał nie eksponował dla zabawienia gawiedzi.

foto arch. pryw. Michała Witkowskiego

Nie chciałabym wciskać mu na siłę intencji zmiany społecznej czy politycznej, bo ta wydarzyła się jakby przy okazji wywrotowego potencjału jego pisania. W późniejszych powieściach (myślę tu o Barbarze Radziwiłłównie z Jaworzna-Szczakowej, Fynf und cfancyś, Wymazane czy Margot), kiedy nadal eksplorował świat lombardów, tirowców, cinkciarzy, pracowników seksualnych czy gangsterki, działo się dokładnie to samo. Przestawienie wajchy na kwestie reprezentacji dało pole do emancypacji tych, którzy przecież ciągle byli na marginesie, we wstydliwej ostatniej ławce. Nawet, kiedy pisał kryminały, czyli prozę gatunkową, bardziej „do ludzi” (Drwal, Zbrodniarz i dziewczyna, Tango), zawsze – zawsze! – występowały w nich osoby, które wprawiały w niepokój swoją pozorną normalnością, w sekundę okazującą się „przegięciem w paragraf”. W tych wszystkich przeróbkach powieści już wydanych, zarówno w oficjalnym obiegu, jak i prywatnym sklepiku autora, czaiły się nadmiar i przesada jako nieodzowne składniki niewiarygodnej ostentacji.

Ostentacji, która wywołuje niedowierzanie, a która finalnie okazuje się najbardziej prawdziwą z tych fikcyjnych opowieści, co to je dostajemy w paczce z napisem „uwaga, powieść”.

I wreszcie autobiografia, zaplanowana na dłuższy projekt pisany w częściach odpowiadających kolejnym dekadom życia. Najbardziej prawdziwy tekst autora, który nie musi się już kryć za postaciami, gubić tropów, wyjaśniać w wywiadach. Prawdziwy nie tyle w faktach, które możemy sprawdzić (i co to da?), ale prawdziwy w uwiedzeniu nas swoją postacią Michaśki –pisarza-bajarza z krainy przegięcia. Takiej, która jest poza kategoriami wzniosłości, dobrego smaku czy, wręcz przeciwnie, bazarowej podróby. Jest za to spełnieniem jednej z dewiz życiowych autora, mówiącej, że „nigdy na widowni, zawsze na scenie”. Niezależnie od aspektu literackiego, sposobu opowiadania i doboru bohaterów, mamy patrzeć na Michała, czytać go i się nim zachwycać. Oklaskiwać i cieszyć się, że go mamy w naszej literaturze, bo nikt tak nie umie zaczarować ironią czy splendorem, jak właśnie on.

Polecamy również

Chcesz wiedzieć o wszystkim, co najważniejsze w poznańskiej kulturze?
O wydarzeniach, miejscach, ludziach, zjawiskach, trendach?
Zapisz się do naszego piątkowego dynkslettera!