„Chyba macie lekko z deklem – słyszeliśmy zewsząd” – tak opowieść o zdobywaniu najwyższych wzniesień w Poznaniu rozpoczęli pierwsi śmiałkowie, którzy zdecydowali się wyznaczyć i zdobyć Koronę Poznania. Trudne jest życie miłośników gór, mieszkających w naszym mieście. Muszą pokonać kilkaset kilometrów, by znaleźć się w Karkonoszach czy Górach Sowich. A jeżeli ktoś wybiera się w Tatry, najwyższe w Polsce, musi się przygotować na ponad pół tysiąca kilometrów, zanim wyjdzie na szlak. Na szczęście przy odrobinie pomysłowości i poczucia humoru, górską przygodę można przeżyć nie opuszczając granic miasta.
Koncepcja Korony Poznania powstała w 2007 roku. Wcześniej znaliśmy Koronę Ziemi, na którą składają się najwyższe szczyty wszystkich kontynentów.
Wielu śmiałków porywało się również na Koronę Gór Polski, dwadzieścia osiem najwyższych wzniesień poszczególnych pasm górskich w naszym kraju. Ale Korona Poznania? To było nowe, niezwykle odważne wyzwanie, którego osiemnaście lat temu podjęli się dziennikarze Gazety Wyborczej – Radosław Nawrot i Jacek Łuczak.
„Rzucano nam kłody pod nogi, gdy ustalaliśmy wysokości względne poznańskich gór. (…) Potem pojawiły się pytania. Czy podołamy? Czy damy radę? Z górami przecież nie ma żartów: przenikliwy mróz, brak tlenu, odmrożenia, choroba wysokościowa. Wyliczać dalej? Jednak pragnienie bycia pierwszymi na Koronie Poznania i to w jeden dzień, było silniejsze” – pisali w 2007 roku relacjonując swoją wyprawę, której celem było zdobycie pięciu najwyższych szczytów stolicy Wielkopolski:
Wzgórza św. Wojciecha (73 m n.p.m.), Góry Przemysła (76 m n.p.m.), Dzwonu Pokoju na Cytadeli (84 m n.p.m.), Kopca Wolności (98 m n.p.m.) i najwyższej w tym towarzystwie Góry Moraskiej (154 m n.p.m.).
Radosław Nawrot wspomina: – To Jacek pierwszy wpadł na ten szalony pomysł. Przyszedł z nim do mnie, a ja się od razu zapaliłem. Musieliśmy wystąpić po specjalne mapy zawierające pomiary geodezyjne, by ustalić wysokość wzniesień i dojść do tego, które rzeczywiście są najwyższe. Następnie nawiązaliśmy współpracę ze sklepem, który wyposażył nas w alpinistyczny sprzęt niezbędny przy takiej akcji górskiej, mieliśmy więc odpowiednie kurtki i czekany. Na koniec, jak przystało na himalaistów, zapuściliśmy brody, bo przecież nie mogliśmy wrócić z takiej wyprawy gładko ogoleni i pachnący.
W ten sposób, wystylizowani na Jerzego Kukuczkę, Nawrot i Łuczak ruszyli, by zrealizować górskie marzenie: – Do takiej wyprawy trzeba być dobrze przygotowanym. Ale, wiadomo, życie płata figle, nie wszystko przed wyprawą poszło tak, jak zaplanowaliśmy. Może dlatego byliśmy tak wykończeni po wejściu w pełnym ekwipunku na Cytadelę. Zdarzyły się momenty, kiedy trzeba było po prostu przysiąść, by złapać oddech. Odpoczywaliśmy na Górze Moraskiej, podejście na Kopiec też nas wykończyło. Przycupnęliśmy na chwilę również po zdobyciu Góry Przemysła, ale to z innego powodu. Zapłaciliśmy za parking, więc trudno było nie skorzystać z takiej okazji – śmieje się Nawrot. Góra Moraska, położona na północy Poznania, była największym kondycyjnym wyzwaniem. „Jedyny setnik w gronie najwyższych szczytów Poznania. Atakujemy od zachodu. Jednak najpierw aklimatyzacja: jeden krok w przód, dwa w tył. Wiemy, że temperatura obniża się o 0,6 stopnia Celsjusza co każde 100 metrów wysokości” – relacjonowali śmiałkowie na łamach Gazety Wyborczej.
13 września 2007 roku Nawrot i Łuczak zapisali się na kartach górskiej historii naszego miasta, bo jako pierwsi w historii zdobyli Koronę Poznania. Mimo wielu przeciwności losu, udało im się to zrobić w jeden dzień – atak szczytowy trwał około siedmiu godzin. Co ważne, dziennikarze zdołali go dokonać w czystym stylu alpejskim. – Nie mogliśmy liczyć na pomoc szerpów. Choć muszę przyznać, że na Górze Przemysła spotkaliśmy kilku miejscowych. Coś tam proponowali, ale nie skorzystaliśmy. Zwłaszcza, że to byli szerpowie po spożyciu, bez butli z tlenem – opowiada Nawrot, po czym, już nieco poważniejszym tonem dodaje: – Wiesz jak jest, nigdy nie ma stołu bez wybrzuszeń. I ten nasz, tutaj w Poznaniu, też ma wybrzuszenia. Postanowiliśmy więc udowodnić, że mają one swoje prawa i również można je zdobywać, bo każde miejsce ma swoją koronę. Okazało się, że byliśmy pionierami, że nasza eskapada odbiła się dosyć szerokim echem. Dostaliśmy nawet list gratulacyjny od ówczesnego prezydenta Poznania, Ryszarda Grobelnego. Inspiracja była na tyle mocna, że ludzie poszli naszym tropem. Z tego co wiem, zabawa trwa do dzisiaj.
„Kończymy wyprawę strudzeni, ale szczęśliwi. Wracamy do redakcji. Choćby nie wiem co, na drugie piętro jedziemy windą. Korona Poznania zdobyta!” – zapisali w epilogu swojej prasowej relacji.
I w tym miejscu ta historia mogłaby się zakończyć, bo przecież więcej poważnych wzniesień w Poznaniu nie ma. Jednak nic bardziej mylnego, bo przecież każdy, kto choć trochę interesuje się górskimi historiami, wie, że po zdobyciu trudnego szczytu przychodzi czas na jeszcze większe wyzwanie w postaci zimowego przejścia. Dlatego w 2011 roku harcerze z 11. Poznańskiej Drużyny Harcerzy „Tajga” zdobyli, jako pierwsi, Koronę Poznania w wersji zimowej. A sześć lat później członkowie Koła Turystycznego im. Leona Mroczkiewicza i Tadeusza Perkitnego działającego w IX Liceum Ogólnokształcącym, zdecydowali się pobić ów zimowy rekord (bo wiadomo, góry to również rekordy) i zdobyli pięć najwyższych szczytów miasta w zaledwie 3 godziny i 44 minuty. Ten wyśrubowany wynik pozostał niepobity aż do tego roku.
– Wtedy, w 2017 roku, wyprawa była zimowa tylko z nazwy, bo aura nie dopisała i nie było śniegu. Trochę czasu upłynęło i doszliśmy do wniosku, że warto przymierzyć się do pobicia rekordu, oczywiście już w zupełnie innym składzie. Dobrze się złożyło, bo w tym roku, w lutym, była świętowana okrągła rocznica pierwszego zimowego wejścia na Mount Everest. Lepszego momentu na naszą wyprawę nie mogliśmy wybrać. A poza tym Kopiec Wolności otworzył się dla zdobywców. Podczas pierwszej wyprawy w 2017 roku był jeszcze zamknięty, weszliśmy wtedy tylko na stok narciarski. Tym razem można było zdobyć najwyższy wierzchołek Kopca, zaliczyć wszystkie pięć szczytów i przymierzyć się do pobicia rekordu – opowiada Piotr Ciesielski, opiekun koła turystycznego, nauczyciel geografii i przewodnik po Poznaniu.
23 lutego wszystko od początku układało się znakomicie. Pogoda dopisała, w całym Poznaniu leżała niezbyt gruba, ale wyraźna warstwa śniegu. Warunki były wręcz himalajskie, bo kiedy śmiałkowie wyruszali pod pierwszą górę, termometry wskazywały ekstremalne minus 10 stopni Celsjusza. Skład osobowy, na który postawił lider wyprawy, to byli najlepsi z najlepszych – trzy dziewczyny i pięciu chłopaków z koła turystycznego, wspinaczkowa elita. Wyścig po rekord rozpoczęli z duszą na ramieniu od wspomnianego Kopca Wolności: – Zaczynaliśmy wcześnie rano i mieliśmy wątpliwości, czy pójść drogą od zachodu, czy od wschodu. Przewidywaliśmy jednak, że od wschodu słońce może roztopić śnieg, który jest na stoku i wyzwolić lawinę – uśmiecha się Ciesielski.
Na szczęście szczyt udało się zdobyć sprawnie i bez większych problemów, po czym uczestnicy długo zastanawiali się, dlaczego widoczność jest tak słaba, nie potrafiąc rozsądzić, czy to mgła, czy smog.
W biciu rekordów nie ma jednak czasu na takie rozważania. Śmiałkowie ruszyli niezwłocznie w stronę Starego Rynku, by stanąć tam przed kolejną trudnością: – Na dwa okoliczne szczyty często ustawiają się kolejki podobne do tych znanych z Mount Everest. To mocno skomercjalizowane góry, szczególnie w sezonie turystycznym, a my naszą wyprawę realizowaliśmy w trakcie zimowych ferii – relacjonują uczestnicy. Kolejek na szczęście nie było, było za to zamknięte stojące na Górze Przemysła Muzeum Sztuk Użytkowych. Trzeba więc było poczekać na otwarcie bramy dziedzińca i wdrapać się na szczyt, skąd ekipa błyskawicznie przedostała się na Wzgórze Świętego Wojciecha, bowiem obie góry, podobnie jak Everest i Lhotse, znajdują się bardzo blisko siebie.
Atak na pobliskie wzgórze z dzwonem na Cytadeli też odbył się bez większych ceregieli. Śmiałkowie poruszali się sprawnie, jak za najlepszych lat polskiego himalaizmu. Ale każda taka wyprawa musi z czasem zmierzyć się nie tyle tylko z samą górą, co z kwestiami natury logistycznej. Na szczęście wspinaczom dopisywało szczęście i komunikacja miejska była punktualna. Piotr Ciesielski wspomina z drżeniem w głosie: – Sprawnie udało nam się dotrzeć najpierw autobusem na przystanek Pestki, by ruszyć nią na Osiedle Jana III Sobieskiego i stamtąd klasyczną drogą z pętli tramwajowej rozpocząć marsz na ten najwyższy szczyt, jedyny powyżej 100 metrów – na Górę Moraską, gdzie zatrzymali stoper.
Koronę Poznania zdobyli w 2 godziny i 43 minuty, ustanawiając nowy zimowy rekord. Jak widać, by w stolicy Wielkopolski przeżyć górską przygodę, trzeba sporo wyobraźni i dowcipu.
Jednak zdobywanie Korony Poznania to bynajmniej nie strata czasu, ale fantastyczna atrakcja. Przy okazji wizyty na Kopcu Wolności możemy zjechać w dół na nartach lub skorzystać z toru saneczkowego lub kolejki górskiej Adrenaline. Na Górze Przemysła odnajdziemy Zamek Królewski, z którego wieży rozpościera się jeden z najpiękniejszych widoków na nasze miasto. Pobliskie Wzgórze Świętego Wojciecha to jedno z najbardziej urokliwych miejsc w Poznaniu, podobnie jak Cytadela, na której można spędzić cały dzień. Są tam muzea, amfiteatr, rosarium, wspomniany Dzwon Pokoju, galeria rzeźby i oczywiście mnóstwo zieleni. Z kolei Góra Moraska, choć przecież w mieście, zaskoczy nas dziką przyrodą, a w okolicznym Rezerwacie Meteoryt Morasko odnajdziemy kratery, które powstały w wyniku upadku meteorytu około 5 tysięcy lat temu. Ahoj przygodo!