Nasz kochany bocian

„Pigmalion” w reżyserii Mikity Iłyńczyka to najlepszy spektakl w Teatrze Polskim od blisko czterech lat – mądry, boleśnie dowcipny i znakomicie zagrany.
tekst MIKE URBANIAK
foto Maciej Zakrzewski

Mikita Iłyńczyk, Andrzej Błażewicz
Pigmalion
reż. Mikita Iłyńczyk

scenografia Raman Tratsiuk
kostiumy Tasha Katsuba
muzyka Krzysztof Kaliski
światło Siarhei Rylko
wideo Alexander Adamau

Teatr Polski w Poznaniu
premiera 27 marca 2025 r.
BILETY

„To nasz bocian!” – przerywa Elizawiecie (Alona Szostak), imigrantce ze Wschodu, ukrywająca ją Katarzyna (Ewa Szumska), kuratorka sztuki i galerzystka, dodając zaraz: „Bocian, wyłaniający się z ciemnego tła jak widmo, staje się figurą oporu wobec oficjalnej narracji. Nasz bocian! Nasz kochany bocian, który we krwi powrócił z okupowanych Kresów na ojczystą polską ziemię”. Ta egzaltowana wypowiedź nabotoksowanej najmodniejszymi lekturami lewicowej cyganerii Katarzyny, która włamuje się do galerii deportowanych artystów, by „ratować” ich sztukę, jest esencją Pigmaliona Mikity Iłyńczyka i Andrzeja Błażewicza. Kobieta, którą poznajemy, kiedy przyprowadza do własnego mieszkania znalezioną w piwnicy i przerażoną imigrantkę, szybko przechodzi wraz z całą rodziną w tryb „polskiej pomocy” przybyszom ze Wschodu. Owa pomoc opiera się na podszytym stereotypami i historycznymi pretensjami paternalizmie, którego źródło trafnie opisał i zinterpretował niemal dekadę temu prof. Przemysław CzaplińskiPoruszonej mapie. Pogardzani, traktowani z góry przez Zachód i emigrujący doń przez dwieście lat Polacy, mogą w końcu sobie odbić podobnym stosunkiem do Białorusinów i Ukraińców, mających czelność, by nawet nasze bociany nazywać swoimi. Podczas, gdy wiadomo, że bociany są polskie, a na „okupowanych Kresach” może je spotkać tylko to, co spotykało tam Polaków.

Biedne stworzenie z interpretowanego przez Katarzynę obrazu ledwo uszło z życiem, by ostatnimi ruchami skrzydeł dolecieć do domu – do polskiego gniazda i zaklekotać najpewniej Bogurodzicę.

Pigmalion to figura kultury długiego trwania. Wiemy z Metamorfoz Owidiusza, że był Pigmalion królem Cypru, rozczarowanym okrutnie względem otaczających go kobiet. A że potrafił doskonale rzeźbić, postanowił stworzyć ideał kobiety, używszy do tego kości słoniowej, ożywionej – a jakże – przez samą Afrodytę. Zakochał się więc Cypryjczyk w kobiecie, którą sam stworzył, a ta mitologiczna opowieść z brodą o długości ponad dwóch tysięcy lat, inspirowała przez wielki wielu twórców rozmaitych dziedzin. Jednym z nich był George Bernard Shaw, który lat temu ponad sto, tuż przed Wielką Wojną, napisał dramat (nie on jeden i nie pierwszy) pod tytułem Pigmalion, w którym, tłumacząc wielce skrótowo, dwóch dżentelmenów z wyższych sfer założyło się, że jeden z nich, wybitny lingwista, nauczy w pół roku biedną kwiaciarkę z londyńskiej ulicy takiego angielskiego, że nikt na przyjęciu classe supérieure nie rozpozna jej plebejskiej proweniencji.

foto Maciej Zakrzewski

Nie muszę chyba dodawać, że nasz angielski Pigmalion zakochuje się w swojej Galatei, znaczy się Elizie, bo tak biedna florystka miała na imię.

Zbieżność imion z Iłyńczykową Elizawietą jest oczywiście nieprzypadkowa, choć nie jest ona w poznańskiej wersji kwiaciareczką, a doktorką chemii. I nie jesteśmy w wiktoriańskiej Anglii, tylko w dystopijnej Polsce roku 2035 (już niedługo!), gdzie trwają właśnie łapanki imigrantów i pogromy na nich (skąd my to znamy). Stworzona została nawet specjalna szmalcownicza aplikacja, dzięki której jednym kliknięciem można złożyć donos, jeśli zobaczy się gdzieś kogoś, wyglądającego na imigranta lub mówiącego ze wschodnim akcentem. Prostym ruchem swego paluszka robi to zaradna gospodyni domowa, Agnieszka Brunhilda (Kornelia Trawkowska), zamężna z Hubertem (Piotr Kaźmierczak), pułkownikiem Europejskiego Centrum Deportacji, dostając od razu na konto osiemset złotych polskich. Tak trzeba żyć! Szczególnie, kiedy jak rzeczona para, dostało się jeszcze od państwa mieszkanie poimigranckie. Zupełnie jak drzewiej, kiedy się można było wprowadzić do pustego domu z jeszcze ciepłym puchem w pierzynie i śladem po świeżo zerwanej z futryny mezuzie. Gość w dom, Bóg w dom – mówi staropolskie porzekadło.

foto Maciej Zakrzewski

Tymczasem piętro niżej, gdzie mieszkają wspomniana na początku kuratorka z mężem, Wojtkiem (Paweł Siwiak), wybitnym logopedą i nastoletnią córką-konfederatką, Kaliną (Aleksandra Samelczak), trzeba się zająć Elizawietą i nauczyć ją mówić w miesiąc po polsku bez akcentu. To jest warunek postawiony przez Wasyla (Alan Al-Murtatha) – chodzącego w kontuszu spolonizowanego wschodniaka, zarabiającego na preparowaniu fałszywych polskich dokumentów, jakich bardzo potrzebuje Elizawieta. Co się dzieje dalej, opowiadać nie będę, by nie zabierać (nie)przyjemności przyszłym widzom, którym Mikita Iłyńczyk (nie tylko współautor tekstu, ale i reżyser) serwuje nieco ponad dwugodzinną satyrę na Polskę i Polaków, a ma do tego pełne prawo, bo zdając egzamin na Kartę Polaka umiał odpowiedzieć bezbłędnie na pytanie, jaki był ulubiony deser Jana Pawła II (to nie jest żart).

Kremówek nikt jednak w teatrze nie serwuje, podana jest za to w finale Pol(s)ka w galarcie. Wyglądająca na niezbyt, dodajmy, apetyczną.

Mikita Iłyńczyk, trzeba to od razu powiedzieć, wykonał wielką robotę budując z aktorami postaci, ich intencje i relacje. Dostajemy bowiem świetnej jakości teatr psychologiczny: wciągający, zniuansowany, pełnokrwisty. Mało tego, teatr naprawdę porządnie zagrany i to przez wszystkich bez wyjątku, co – że wzniosę się teraz na wyżyny dyplomacji – nie jest regułą. A tu proszę, wszystko działa: tekst, reżyseria, aktorstwo i sprawa w jakiej spektakl powstał. Sprawa jest niezaciemniona, niewybełkotana, niewyimprowizowana, niepostdramatyzowana, ale klarowna i bolesna, nieraz pięknie podprowadzona złośliwym dowcipem, ale nigdy prześmiana, bo i nie ma w gruncie rzeczy się z czego śmiać, kiedy wzrasta na naszych oczach antyimigrancka fala, której grzbiet pieni się brunatnie w wiosennym słońcu uprzedzeniami i pogardą do naszych wschodnich sąsiadów – do „kacapów”, do „ukrów”, do „onuców”, do „banderowców”, do tych mitycznych zabieraczy miejsc szpitalnych polskim dzieciom, do okupantów naszych Kresów, do morderców naszych bocianów.

foto Maciej Zakrzewski

Siła tego spektaklu, co warto odnotować, bierze się również z tego, że sam reżyser jest ze Wschodu (do czasu przeprowadzki do Polski krążył między Białorusią, Litwą, Estonią i Rosją) i stamtąd pochodzi duża część jego ekipy realizatorskiej (w roli scenografa zadebiutował obiecująco poznański już od dawna artysta intermedialny Raman Tratsiuk), więc w pracy nad spektaklem zderzały się i łączyły różne perspektywy, w tym szczególnie ważna perspektywa bycia imigrantem. Oznacza to, że nie mamy tu wymądrzających się teoretycznie artystów, ale artystów żyjących tym, o czym mówią. To ważne, bardzo ważne. Podobnie jak to, że przedstawianie grane jest z napisami po białorusku (i angielsku), zapraszając do teatru widzów, którzy najpewniej w nim wcześniej nie byli, bo to w końcu Teatr POLSKI z frontalnym napisem NARÓD SOBIE, co jest zresztą kolejnym elementem ciekawie rezonującym z tym, co oglądamy na scenie.

Pigmalion, co cieszyć powinno każdego kochającego teatr poznańczyka, jest kolejną udaną premierą w tym sezonie w Teatrze Polskim.

Szczęście jest tym większe, że poprzedni sezon był zjazdem po równi pochyłej, a tu proszę, taka zmiana trajektorii w 150-lecie istnienia. Jeśli takim teatrem mamy świętować ów piękny jubileusz, nie przestawajmy świętować wcale. I nie jestem w tej opinii odosobniony, bo bilety na Pigmaliona rozchodzą się prawie tak szybko jak fejkniusy o żyjących w Polsce imigrantach.

Polecamy również

Chcesz wiedzieć o wszystkim, co najważniejsze w poznańskiej kulturze?
O wydarzeniach, miejscach, ludziach, zjawiskach, trendach?
Zapisz się do naszego piątkowego dynkslettera!